Wspomnienia Marka Jaszczyńskiego. Beletrystyka

Ocena użytkowników: / 2
SłabyŚwietny 

 

-------------------------

-------------------------

 

Poniższe fragmenty wspomnień dotyczą szkolnych wakacyjnych praktyk zawodowych. Są one częścią jednego z rozdziałów roboczej wersji tomu pierwszego, pisanej przeze mnie powieści.

Znacznie więcej fragmentów książki dotyczących życia młodego adepta leśnictwa, zamieściłem na prośbę kolegów, którzy już je czytali, na naszym Forum, w osobnym temacie pt. Fragmenty powieści dotyczące aspektów edukacji mojowolczyka.

-----------------------

....".Pierwsze dni wakacji po ukończeniu czwartej klasy technikum Maro spędził w domu z rodziną szykując się do wyjazdu na szkolne praktyki.

Wprawdzie nie było daleko, ale chciał zabłysnąć na wiosce, gdzie mieli być zakwaterowani.

Autobusem pojechał do podłódzkich Brzezin, a stamtąd piechotą do Nadleśnictwa w Tadzinie. Stąd jakiś gajowy zawiózł go motorem na przeznaczoną dla niego stancję.

Za kumpli miał dwóch Wieśków z jego szkoły.

Kwatera była w starej chałupie przy piaskowej drodze, gdzieś pomiędzy Tadziną, a Sybirem.

Chłopcy dostali pokój ze starym skrzypiącym podwójnym łóżkiem oraz węższym typu prymitywna ława, wyścielone materacami ze słomy i nakryte pufiastymi pierzynami. Materace z konieczności zostawili, ale pierzyny wyrzucili na strych.

Był lipiec i trzydziestostopniowe upały, więc, spali jedynie pod cienkimi prześcieradłami i do tego w slipkach.

Żywić ich, za pieniądze otrzymane z BUL-u, miała gospodyni, jednak żarcie było kiepskie i mało.

Dokradali jajka z kurnika, spuszczali się na rękach do piwniczki z mięsem, wędzonkami i weckami, baniaczkami bimberku i domowego winka, gdyż drabinkę gospodarze gdzieś ukryli.

Ziemniaki, kapustę, marchew, buraki i gruntowe ogórki kradli nockami z okolicznych pól.

W centrum podwórka stał stary, z rozwalającym się wysokim kominem, piec z cegieł.

 

foto M.J. - sławetny piec tadziński i pałaszujące coś z garów żarłoki

Na palenisku, gdy powracali zmęczeni z lasu, dziewczyny gotowały im zupy, kluchy, pierogi, kaszę i smażyły jajka lub mięso.

Dziewczyny przywiózł Maro autobusem z Łodzi, zaledwie w kilka dni po rozpoczęciu praktyk, tylko, lub aż, dwie, Bognę i jej podwórkową koleżankę.

Spały razem z nimi na małżeńskim łożu.

W dzień opalały się, czytały, plotkowały, przygotowywały posiłki, a wieczorami i nocą broiły nie mniej od swoich chłopaków.

Tylko jeden Wieś, zwany "Szczeną", nie znosił damskiego towarzystwa, ale drugi i Maro bawili się świetnie.

 

Pracę mieli wyczerpującą i ciężką.

Zaczynali skoro świt, bo było chłodniej.

Wraz z inżynierem urządzeniowcem wyznaczali trasy pomiarów, pracowali z łatą i teodolitem, nanosili pomiary do specjalnych formularzy, szkicowali mapy, rozpoznawali rośliny i opisywali je, robili przekroje glebowe dla ustalenia danych środowiska i przekroje drzew dla ustalenia ich wieku, mierzyli ich pierśnice i liczyli, co do sztuki, na powierzchniach próbnych, malując na granicznych egzemplarzach białe lub żółte opaski, mierzyli wysokość drzew i określali ich przewidywalne masy, sprawdzali stan zdrowotny, badali zasoby owadów i gryzoni oraz innych leśnych zwierząt, mierzyli powierzchnie leśnych polan oraz ziem należących do leśniczówek i gajówek.

 

foto M.J. - zdjęcie umęczonej  "robotą" dwójki bohaterów tadzińskich praktyk

W wolnych chwilach jedli kanapki, piekli w ogniu ziemniaki, mięso, ryby, palili papierosy i popijali miejscowym, tanim jak barszcz, bimberkiem, opowiadali sobie dowcipy i wspominali szkolne perypetie.

Pierwszą wolną niedzielę spędził ze swoimi dziewczynami i mieszkającą w sąsiednim domu młodzieżą na grze w piłkę i w karty oraz na spacerach za jagodami po okolicznych lasach.

Nazbierali też sporo kani i leśnych pieczarek, co stanowiło miłe urozmaicenie codziennego menu.

 

W następną sobotę poszli, natomiast, na wiejską zabawę do którejś z okolicznych wiosek.

Maro, Wiesiek i dziewczyny ubrani byli z miejska i letniskowo w białe spodnie i spódniczki, kolorowe bluzki i tak zwane pepegi, czyli lekkie sportowe buty.

"Szczena"założył polowy zielony mundur, wysokie żołnierskie buty, beret komandosa z leśnym orzełkiem i czterema belkami symbolizującymi ukończenie czwartej klasy technikum. Całość obciągnął koalicyjkami i szerokim pasem, za który zatknął milicyjną białą pałę półmetrowej długości. Na piersiach zwieszał mu się aparat fotograficzny marki Smiena albo Zorka oraz duży światłomierz, do którego "Szczena" gadał szyfrem, jak do słuchawki radiostacji.

Z taką to obstawą młodzi adepci leśnictwa i ich bałuckie lachony wkroczyli do remizy ustrojonej girlandami z kolorowych szmat i bibułek oraz wyciętymi na polach i wkopanymi w ziemię młodymi brzozami, mającymi imitować ścianę oddzielającą część taneczną od konsumpcyjnej. W części tanecznej na razie było pusto, z wyjątkiem instrumentów i drzemiącego na krzesełku dyżurnego strażaka w bojowym mundurze i srebrnym hełmie na głowie, z toporkiem za pasem.

Pokazali go "Szczenie" nawijając, że przynajmniej on będzie miał odpowiedniego kumpla do zabawy.

Potem popatrzyli smętnie przez rzadkie brzozowe listeczki na bufet, przy którym kłębił się tłum miejscowych młodzianów odzianych w czarne garnitury i kolorowe krzyczące krawaty do białych nonajronowych koszul. Szum, rwetes, przekleństwa, popychanie się oraz wznoszone w toastach ku górze butelki wina i wódki, z których pociągali tęgo.

Maleńkie okienko sprzedawcy, przezornie i mądrze ulokowanego ze swoim towarem w przylegającym pokoiku, było całe skryte pod tym oblężeniem napitych i chrząkających niczym stado świń, knurków.

Dziewczyny z wiosek oraz inni mieszkańcy, w tym stadka latających i wrzeszczących, jak koty z pełnymi pęcherzami, dzieci, ulokowały się na placu i na przyległej do budynku łące.

Kiedy zagrała wreszcie orkiestra przez dobrą godzinkę na parkiecie były tylko dwie pary; Wiesiek z Jadzią i Maro z Bogną.

Im dłużej tańczyli nowomodne twisty, dżajfy, do tego popisując się też znajomością skocznych ludowych polek i obertasów, tym bardziej ponuro spoglądali na nich miejscowi chłopcy.

Czujny "Szczena" maszerował wolno, w te i nazad, po linii więdnących brzózek, pilnując swoich podopiecznych i odgradzając od nich swoją osobą podekscytowany tłum pijaczków.

Po jakimś czasie dziewczyny zażądały napojów chłodzących.

Maro przepchnął się bezceremonialnie przez tłum do okienka i kupił pannom oranżadę, a dla siebie i Wieśka po butelce wina Barbakan. Kiedy wracał ktoś podciął mu nogę, ale nieudolnie i nieskutecznie.

Maro trzymający w dłoniach butelki, po prostu, pierdolnął go łokciem pod brodę i poszedł dalej nie oglądając się za siebie.

I wszystko, być może, skończyłoby się w tym momencie dobrze, gdyby nie "Szczena", który z przyrodzonej dobroci serca i w zgodzie ze swoimi umiejętnościami sanitariusza, chciał udzielić uderzonemu i półprzytomnemu od ciosu Maro tuziemcowi, pierwszej pomocy.

Jego nagłe wtargnięcie za linię brzózek uznane zostało przez miejscowych za otwartą agresję.

Rozpętało się piekło.

Ktoś zerwał kabel od wiszących żarówek i zrobiło się ciemno.

Krzyki, charkoty, odgłosy uderzeń i łamanych sprzętów, tłuczonego szkła i babskiego pisku niosły się dookoła.

Po chwili zawyły strażackie syreny i całość oświetliły reflektory pompowozu. Na tłum lunęły strugi zimnej wody.

Brzózki poprzewracano. Było mokro i ślisko. Ludzie panikowali.

Maro złapał dziewczyny i pognali w kierunku lasu, a za nimi od jakiegoś kopa kulejący Wiesiek. "Szczena" zniknął.

Z uwagi na bezpieczeństwo dziewczyn pobiegli do chałupy, zostawili je pod opieką gospodarzy i wrócili do remizy.

W sumie zajęło im to dobre pół godziny, ale tam rozróba jeszcze trwała. Przez całkowity przypadek natknęli się na ukrytego w krzakach swojego kolegę. Ten zadowolony powiedział:

- No. Widzicie, jak dałem chamom popalić!

Jego głos był jednak o ton za wysoki i rozpoznani w ciemnościach gnali potem przez las bijąc rekordy szybkości, aby nie wylądowały na ich plecach drewniane sztachety i żelazne brony.

 

Niezrażeni niepowodzeniem, następnej niedzieli polecieli na inną wioskę. Poszli tym razem bez "Szczeny" i nic mu nie mówiąc.

Wyszli do lasu z łatą i teodolitem na trójnogu, niby to, pokazać dziewczynom, jak się tym urządzeniem pracuje.

Łatę oparli o drzewo, ale teodolit to rzecz bardzo cenna, więc, zabrali go ze sobą.

Pobiegli wesoło opłotkami do upatrzonej pobliskiej wioski, kupili kilka win i rozgościli się na łące koło remizy. Było dopiero wczesne popołudnie i zabawa miała się zacząć za jakieś dobre dwie godziny, a praktycznie za trzy albo cztery.

Teodolit to przyrząd do mierzenia odległości i kątów.

Wyglądem może przypominać nieco, laikom, aparat fotograficzny. Młodzieńcy rozstawili trójnóg i dla rozrywki zaczęli robić udawane zdjęcia swoim dziewczynom, spacerującym kobietom i ich małym, ciekawskim i wszędobylskim dzieciakom.

Na łączce zebrał się sporawy tłumek.

I wtedy chłopcy, nie wiadomo zresztą, który z nich był głównym pomysłodawcą, zaproponowali miejscowym, że mogą im wszystkim porobić portretowe i rodzinne zdjęcia, że każdy zostanie zapisany do zeszytu z nazwiska i imienia oraz kwoty wpłaconej zaliczki, że zdjęcia przywiezione zostaną, i będą gotowe do odbioru, w następną niedzielę. Do tak zwanego "ćmoka" wygłupiali się i bawili ustawiając naiwnych i każąc im przybierać różne, czasami śmieszne, pozy.

Zaliczek nie brali dużych, ale w sumie uzbierało się kilkaset złotych. Potem była zabawa, honorowe miejsca przy stole sołtysa, darmowe żarcie i wypitka, pełna ochrona przed zazdrośnikami sprawowana przez strażaków ochotników.

 

Dwa czy trzy dni później była balanga na leśniczówce gdzie przy wtórze sygnałówki, brzęku kieliszków i szczęku sztućców młodzi praktykanci goszczeni byli z okazji zakończenia praktyk.

Faktycznie naharowali się ciężko i odwalili kawał dobrej roboty.

Za swoją pracę dostali trochę pieniędzy i dobre rady na przyszłość. Inżynier z BUL-u zaproponował nawet Maro spotkanie, po zdaniu matury, w sprawie pracy w jego ekipie, i w jego biurze.

Lubił chłopaka i w czasie pracy pozwalał mu jeździć swoim czerwonym motocyklem do sklepu, raz nawet aż do Łodzi.

Teraz goszczono ich dziczyzną i miejscowym bimberkiem.

Inżynier podpisywał im bruliony z rysunkami, mapkami, notatkami i opisem każdego dnia i każdej czynności wykonywanej na tych prawie miesięcznych praktykach.

Kiedy doszedł do jego brulionu otworzyły się drzwi i wszedł znany Maro sołtys z prośbą o jeszcze kilka zdjęć, bo zjechała do niego, w tymże właśnie celu, dalsza rodzina.

Cała sprawa się wydała i musieli oddać pieniądze oraz przeprosić sołtysa, który tak naprawdę do końca nie wiedział, o co chodzi, więc, został wypchnięty za drzwi i rozpoczęło się dokładniejsze śledztwo.

W efekcie tego Maro nigdy nie dostał swojego cennego brulionu, a jedynie zaświadczenie o ukończeniu praktyk.

Żeby zaliczyć je w szkole musiał brulion odzyskać, albo też zrobić duplikat i sfałszować podpisy oraz pieczątki.

Wybrał to drugie wyjście, choć pracy miał z tym mnóstwo i dodatkowy tydzień ganiania po polach i tadzińskich lasach.

Oczywiście odległości, wysokości, średnice i ilości brał z głowy, w przybliżeniu - na oko i na kroki.

Roślinki zbierał i rysował na kolanie, to samo wszelkie żuczki i inne paskudztwa.

 

Mieszkał w środku lasu u dwóch samotnych, jeszcze całkiem młodych siostrzyczek, z których jedna była wdową, a druga dojrzałą panienką.

Wypłacał im się nocnymi orgietkami, bo w dzień od świtu do nocy biegał po lesie. Orgietki zaczęły się w dniu, gdy wrócił z lasu i dostał ze zmęczenia skurczu mięśni uda.

Gospodynie ułożyły go płasko, wyciągnęły mu stopy wykazując się niejaką znajomością rzeczy, a kiedy ból zelżał i mięśnie się rozkurczyły, rozpoczęły leczniczy masaż, który skończył się, bardzo przyjemnym i owocnym, erotycznym.

Maro wcale się nie bronił, a wręcz przeciwnie.

Kobiety były znacznie od niego starsze, może nawet nieco więcej, niż dwukrotnie, ale były nadal piękne, zadbane, miłe i tak cudnie pachniały miodem, ziołami i owocami, że aż go w nosie kręciło, gdy je smakował.

Raz pogryzły go dzikie pszczoły i jego wiedżminki, jak je nazywał, robiły mu cały dzień okłady z ciepłych piersi, tak, że nad ranem opuchlizna z gęby mu zeszła, ale i tak przeniosła się szybko na, dopieszczane przez nie w międzyczasie, jego bezbronne przyrodzenie.

Karmiły go za to świetnie. Dawno nie jadał takich rosołków z domowym makaronem, nadziewanych śliwkami schabików, kiełbas z dziczyzny, soczystych steków i smakowitych sałatek, pulchniutkich ciast i swojego ulubionego budyniu z prawdziwym malinowym sokiem.

Zarówno w gotowanie, jak i w seks, wiedżminki wkładały bardzo dużo serca.

 

Bognę odesłał wcześniej autobusem do domu i powiedział, że mieszka teraz za karę u nadleśniczego i nie może się z nią przez ten tydzień spotykać. Obraziła się i powiedziała, że z nim zrywa.

Machnął tylko ręką na odczepne i zajął się ważniejszymi teraz dla niego sprawami.

 

Po powrocie do Łodzi kupił w sklepie z zabawkami gumowe literki i skleił pieczątki podobne do tych na zaświadczeniu, wbił je do brulionu, napisał sobie ocenę "bardzo dobry" i bez skrupułów sfałszował inżynierski podpis...".

 

--------------------------

Poprzednie, i dalsze losy bohatera, zamieszczone w obszernych fragmentach na Forum w temacie pt. Fragmenty z powieści dotyczące aspektów edukacji mojowolczyka, można przeczytać wchodząc na Forum z menu strony albo z adresu www.mojawola.za.pl/forum

Aby wejść w temat należy otworzyć stronę główną Forum, zaznaczyć i kliknąć myszką obwiedziony ramką niebieski napis Forum absolwentów i sympatyków Technikum Leśnego w Mojej Woli, a po otwarciu okna z tematami, kliknąć na właściwy, wyżej wymieniony. Rejestracja i logowanie się nie jest konieczna, chyba, że ktoś chce dopisać swoją opinię lub komentarz.

 

 

Marek Jaszczyński "Jaszczur".

Poprawiony (środa, 15 lutego 2012 22:45)

 
Powrót
<<< WSPOMNIENIA I REFLEKSJE Artykuły mojowolczyków Wspomnienia Marka Jaszczyńskiego. Beletrystyka