Opowiadanie ze snu - Marka Jaszczyńskiego
To opowiadanie powinno znależć swoje miejsce na Forum, ale, z czystej przekory i dla większej "czytalności" umieszczam je własnie tutaj, mając nadzieję, na przychylną krytykę kolezanek i kolegów, a jak nie, to chociaż na refleksyjne i uczciwe komentarze.
Marek Jaszczyński
"Opowiadanie ze snu".
Wyobraż sobie, drogi Przyjacielu, małą stacyjkę kolejową.
Oto wsparta na dwóch betonowych słupach wąziutka wiata, a pod daszkiem wiszący na łańcuchach sterany deszczami, słońcem i mrozem ogromny, bujający się przy każdym wydechu Eola, bożka wiatrów, szyld - transparent z nazwą stacyjki, bez jednej literki i, z zatartym prawie całkowicie znakiem Dyrekcji Kolei Państwowych.
Shithole , czyli - Zadupie -, a w wolnym, lub dowolnym, tłumaczeniu ze znanego Ci dobrze języka kuzynów znad Loary: Gówniane Miejsce.
Nazwa, być może, jest, de facto, trochę inna, ale ta brakująca literka, a może i coś więcej, czynią z niej taką, jaką Ty widzisz, i, nie tylko sercem, ale i nosem, czujesz.
Najsampierw, stawiając ostrożnie stopy na schodkach wagonu, którym Tu przyjechałeś, zauważasz spękane betonowe obrzeże jedynego peronu pomalowane na buro pomarańczowy kolor, wyblakły w niektórych miejscach tak doszczętnie, że przez Twoje tandetnie druciane, zapocone, przyciemniane okularki wygląda całkiem, jak pogryziony przez szczury brzeg kawałka dojrzewającego, śmierdzącego żółtego sera owiniętego czerwonawą folią.
Sam peron jest litym betonem z wieloma ubytkami, w których, jak mniemać należy, po deszczu zbierają się kałuże brudnej wody, a latem rosną kępki wyschniętej trawy dając złudzenie niedoskonałego owłosienia tej, zazwyczaj, umiejscowionej poniżej pleców części ciała, której imię zawiera się w nazwie stacyjki.
Piętrowy budynek dworcowy ze skośnym dachem, upstrzonym kilkoma szedowymi oknami, pokryty pruską ceramiczną dachówką w kolorze brudnego zadu szympansa, wykonany z czerwonej malborskiej cegły o rozmiarach znacznie większych od typowych polskich norm zakładów ceramiki budowlanej [Wot, piękna to nazwa zwyczajnej cegielni sklecona z trzech wyrazów, wzorem PGR-ów], krasi swoją brzydotą wygląd całości, a najbardziej widoczne jego elementy w postaci odrapanych białawych futryn drzwi i wysokich okien, przyciągają Twoje spojrzenie tak, jakby chciały, żebyś musiał omijać wzrokiem ten nachalny zew brzydoty, byś wyobrażać sobie mógł lęgnące się za nimi czyściutkie, jasne wnętrza i kryjące się tam niespodzianki w postaciach starych, zdobionych niemieckim ornamentem kaflowych pieców, powycieranych i wyślizganych dębowych dwoistych ławek, wreszcie niewielkiego okienka kasy przesłoniętego grubą szybą z otworem na dole, przeznaczonym do wkładania pieniędzy i wydawania biletów, i zapewne, siedzącej za szerokim biurkiem w kącie poczekalni, pod portretem naszego wygadanego narodowego przywódcy i pod przeszkolonym rysunkiem polskiego białego orła zubożonego przez komunistów o złoconą koronę i takowoż same pazury, dostojnej figury Pana Zawiadowcy w granatowym lub czarnym mundurze szermowanym lampasami i, w graniastej czapce z czerwonym otokiem nad srebrzyście okutym daszkiem.
Zauważasz, jak po drugim, przeciwnym torze wolno toczą się niezliczone wagony towarowego transportu z widocznym ponad burtami kontenerów czarnym węglem popsikanym białym wapnem, z platformami, ogrodzonymi żelaznymi rurami ściąganymi łańcuchami o najgrubszych, w Twoim wyobrażeniu, ogniwach, wypchanymi ogromniastymi balami drewna, z płaskimi lorami, na których zamocowano kilka czerwonych ciągników rolniczych marki Ursus zwanych przez tłuszczę traktorami, z zakrytymi półkolistymi daszkami i obitymi świeżą białą deską wagonami, z ogólnie rozumianą galanterią, o szerokich przesuwnych drzwiach oplombowanych teraz widocznymi z daleka kawałkami błyszczącego w popołudniowym słońcu ołowiu przetykanego drutem, z podwójnymi baniastymi platformami uzbrojonymi w silosy pełne cennego cementu, z całym ciągiem białych ponumerowanych, dziwnymi zestawami liczb i znaków, ogromnych cystern zalanych, być może, jakimiś chemikaliami przeznaczonymi dla gospodarki cywilnej, bo nie widać w tym składzie zwyczajowego wagonu osobowego dla obsługi, straży kolejowej czy wojskowego posterunku.
Oszołomiony lekko widokiem całości, stukotem, skrzypieniem i jękami toczącego się po stalowych legarach składu, w oparach szarego, śmierdzącego dymu buchającego z dwu lokomotyw, jednej ciągnącej z przodu, drugiej pchającej te kilkaset ton z tyłu, oglądając się na już nierealny teraz Twój pociąg osobowy z..., znikający za zakrętem torów, obchodzisz od zachodu budynek i skradając się ostrożnie pod ślepą, bezokienną, dobrze dwunasto metrową ścianą, wychodzisz, ubłociwszy w mokrej od niedawno spadłego deszczu glinie i piachu swoje wyglancowane wcześniej buty mieszczucha, na nierówny, wybrukowany polnymi otoczakami placyk zwany szumnie przez tuziemców, jak się póżniej dowiadujesz, stacyjnym dziedzińcem.
Przed Tobą, ani za Tobą, nie ma nikogo.
Wydaje Ci się, że wylądowałeś w jakimś widmowym miejscu, w świecie równoległym do naszego i, że zaraz się obudzisz, że Twój pociąg w przyszłość toczył się będzie nadal i, że stacyjka, ta, na której masz wysiąść zgodnie z zapisem na kolejowym tekturowym bilecie kupionym Ci przez rodziców tuż przed odjazdem, jeszcze nie nadeszła, że na pewno będzie, ale, dopiero za kilka minut.
Nad Twoją głową rozkrzyczały się nagle wrony i gdy unosisz zmętniały wzrok ku górze potykasz się na wystającym kamieniu o mało nie wywijając kozła, wracasz więc na ziemię, i rozglądając się czujnie, podążasz dalej.
Twoim oczom ukazuje się z prawej strony wstrętna, pomazana i spękana tynkowa elewacja stacyjnego budynku, na której nie da się dostrzec ni nazwy stacyjki, ni czerwonego szyldu Kolei, ni czystych, ustrojonych firaneczkami okien, ni eleganckich drzwi zapraszających do środka podróżnych oraz odprowadzających, lub witających ich, gości.
Rozglądając się trwożnie na boki, mimo popołudniowej pory miesiąca sierpnia, gdzie słońce w tym czasie stoi wysoko na niebie, ściskając w ręce niewielką tekturową walizeczkę z Twoimi skarbami i szkolnym, ledwie raz przymierzonym w dniu odbioru od krawca, zielonym mundurkiem, wolno skradasz się dalej, ostrożnie stawiając stopy na nierównym kociołebskim podłożu sunąc zygzakiem środkiem tego ponurego placu, by wreszcie skryć się w cieniach szpaleru gałęziastych wiązów, czy grabów, i pobiec, jak ścigany przez ogary uszaty bezogoni kitajec, w kierunku, widocznej na końcu alejki, cieniutkiej, acz dającej nadzieję, nitki brudnego asfaltu.
Wkraczając w pełne słońce czujesz, jak po plecach spływa Ci strumyczkami lodowaty pot, a włoski pod pachami kleją się w wytworzonej tam obronnej mazi. Takoż same lepkie masz dłonie, kark i czoło, ale, na tej cieplutkiej i równej wstążce drogi uciekającej w kierunku, parzącego Cię teraz w powieki, oblicza słonecznej tarczy, czujesz się dużo odważniej i zaczynasz ponownie wierzyć, jak te kilka godzin temu, zanim wsiadłeś w swoim rodzinnym mieście w pociąg osobowy do..., że uda ci się dotrzeć cało na miejsce Twojego przeznaczenia, na miejsce, gdzie czeka cię przyszła sława i chwała maturzysty, gdzie wyznaczą Ci pokoik z wygodnym łóżkiem, dadzą miejsce na ławie przy jadalnym stole, gdzie zadbają o Twoje dobre samopoczucie, zdrowie, socjalne potrzeby i do tego, jeszcze, wykształcą Cię na fachowca w dziedzinie wiedzy, która na dzień dzisiejszy, jest dla Ciebie ciemną magią.
Idziesz najpierw powolutku, noga za nogą, i rozglądasz się ciekawie na boki.
Z prawej strony ciągną się wyblakłe i pożółkłe łąki, a pomiędzy nimi ciemnieją, i na przemian połyskują, skiby ziemi świeżo, dopiero co, zaoranych pól, gdzieniegdzie strażują na miedzach krótko ścięte pnie polskich wierzb z kępami wikliniastych kudłów, na wygonach piętrzą się kupki polnych kamieni, w głębinach przydrożnych rowów bieleją brudne i postrzępione worki po nawozach sztucznych, pogniecione paczki po papierosach i puste butelki z nalepkami wino marki Wino, tego drogocennego i niezbędnego dla ludu miast i wsi napoju alkoholowego, równie ważnego, jak czysta z czerwoną kartką wódka, ale za to o co najmniej połowę tańszego, a więc powszechnie dostępnego i dla młodzieży.
Mądrze i logicznie kombinujesz w swojej głowie, że bez tegoż napoju nie wyrosłyby w naszym kraju hordy dorosłych alkoholików, zmniejszając tym samym ryzyko wybuchu kolejnej rewolucji, bo człowiek napity jest wprawdzie skłonny do awanturnictwa i rebelii, ale mocno napity nie kombinuje, tylko wali się pod stół albo do wyra, a w najlepszym razie zdycha zarzygany po pas gdzieś w kącie albo obok parkowej ławki.
Po lewej stronie zauważasz, pomiędzy rozłożystymi i ogromniastymi drzewami, piętrowy kanciasty budynek typu kwadratowy bunkier, najnowszy wytwór domorosłych ludowych pseudoarchitektów, z tablicą Ośrodek Zdrowia, a tuż za nim, jakby na ironię, cmentarny mur i widoczne za nim groby, pomniki i krzyże, wszelakiej maści i wzorów, co przypomina Ci o ulotności i kruchości ludzkiego żywota, gdy nagle z głośnym burczeniem i wizgotem mija Cię, o włos, rozpędzona czeska Jawa obsadzona dwoma zakaskowanymi łbami miejscowych oszołomów, co poznajesz po żółtych baniakach ochronnych hełmów, granatowych, pochlapanych wapnem drelichach i nieodzownych na wsi, wysokich szarozielonych gumiakach, motocyklowych jeżdżców.
Przy końcu cmentarzyka przyśpieszasz kroku, co zrozumiałe, i tylko prześlizgując się wzrokiem po mijanych, nielicznych zabudowaniach, na Twoje oko, biedoty wsiowej, podążasz dalej, aż do usytuowanego w głębi budynku o szumnej nazwie Gospoda, i dopiero tutaj zauważasz, siedzących na schodkach kilku miejscowych popijających z gwinta jakiś alkohol.
Po przeciwnej stronie drogi widzisz otwarty, blado niebieski od obłażącej z niego farby, kiosk Ruchu i wreszcie czujesz - cywilizację.
Witasz się grzecznie z Panią Kioskarką i zakupiwszy kilka kopert, znaczków oraz paczkę tanich papierosów zapytujesz o dalszą drogę do Zamku.
Pani uśmiecha się do Ciebie przyjażnie i rozchyliwszy swoje czerwono umalowane usteczka oblizuje językiem łakome wargi, by w chwilę potem ukazać rząd bielutkich ząbków skażonych, nieco, srebrną dolną trójką. Jej maślane oczęta wpatrują się w Ciebie intensywnie, badawczo, i tak jakoś zalotnie, że czujesz, wlepiając gały w jej obfity i doskonale widoczny pod cieniutką tiulową bluzeczką biust z ostro sterczącymi sutkami, jak kolana robią Ci się miękkie, a kutas twardnieje w portkach szukając dziurki w rozporku, by wyskoczyć na łowy.
Jak zza kotary dociera do Ciebie jej cieniutki sopran, a Ty, nie rozumiejąc słów, potakujesz tylko durnie głową i uśmiechasz się głupawo, by w chwilę potem wydukać słówko "dziękuję" i, zasłoniwszy walizeczką swój wybujały nagle przód, udać się w dalszą drogę, na szczęście nieskomplikowaną, gdyż Pani Kioskarka, śliniąc się do Ciebie, wyraziście gestykulowała pulchnymi rączkami dobrze podtuczonego prosiaczka i nie raz, w czasie tej oracji, jej upierścienione dłonie wskazywały oczom Twoim dalszy kierunek marszruty.
Mijasz, więc, biało zielone baraki magazynów rolniczych, kilka jeszcze chałup i ukazuje Ci się droga w prawo, ...cholera jasna, na całej szerokości swojej, i długości, wybrukowana kocimi łbami, jak ten sławetny, znany Ci już, dworcowy dziedziniec.
Rad nie rad, zaciskając z irytacji zębiska, rzucając "... kurwy" pod nosem
i potykając się, co rusz, na nierównościach, brniesz dalej, jak Ci się zdaje, w kierunku północnym.
Przy "ulicy", jak ją sobie, dla pociechy i podtrzymania na duchu, nazwałeś, za rzadkimi płotkami z drewnianych sztachetek, bieleją wytartym wapnem ściany niewielkich mieszkalnych budyneczków otoczonych krzewami i rabatkami jesiennych białych i żółtych astrów takich samych, jak w ogródku Twojej babci, tudzież nieznanymi Ci gatunkami fioletowych i różowych kwiatków.
Gdzieniegdzie zauważasz stojący przed domkiem w cieniu drzew stół i ławeczki, a na nich parki starowinek i staruszków o siwych głowach i wyblakłych oczach wpatrujących się w Ciebie ciekawie, gdzieniegdzie łażący luzem drób w osobach kur, kaczek oraz nieprzyjemnie i agresywnie gulgających na Twój widok indyków z ogniście czerwonymi obwisłymi wolami podbródków, tudzież, karminowymi grzebieniami rzymskich wojowników nad dziobami.
Zauważasz, że nie widać nigdzie tak zwanej żywiny; koni, krów, kóz, owiec, świń ani też żadnego przedstawiciela sobaczego rodu. Dziwi Cię to trochę, bo na wsi Twoich dziadków, zwierzaki te pasą się wszędzie, a psy i koty, zazwyczaj, wyskakują Ci nagle spod nóg, albo kół, gdy pędzisz po polnej drodze steranym rowerem przywiezionym tu kiedyś przez wujka, aby dziadek miał czym dojeżdżać, po zakupy, do sklepu lub na targ, do pobliskiego miasteczka.
W oddali zauważasz ścianę lasu i znikającą w niej, teraz już i Twoją, "ulicę".
Przed lasem biegnie, przecinająca Twoją, prostopadła polna droga przy której, na lewo od krzyżówki, widzisz zadbane budynki plebanii, a po prawo, średniej wielkości czerwony ceglany kościół z wysoką ostro zakończoną dzwonnicą na szczycie, ogrodzony prześwitującym, ceglano drewnianym, murkiem.
Kilkanaście metrów przed kościołem, przy samej drodze, tak bliżej skrzyżowania, na skraju leśnej łąki zauważasz drewniany baraczek - budę w kolorze wściekłej zieleni.
Otwarte okiennice i rażący w oczy blask szyb wprawiają Cię w miłe zdumienie, a widok siedzącego przed tym prymitywnym sklepem człowieka w drelichowym ubraniu, arabskich ogromniastych sandałach i krótkim wyświechtanym białym fartuchu, popijającego z butelki Jasne Pełne, budzą u Ciebie zupełny zachwyt.
Prawie tanecznym krokiem zbliżasz się do niego, stawiasz swoją steraną walizeczkę przy nodze i zapytujesz o dalszą drogę, a dowiedziawszy się, że to jeszcze tylko kilkaset metrów kasztanową alejką i już, już zobaczysz to swoje wymarzone Cudo, z radości i dla uczczenia tej wiekopomnej chwili, zamawiasz sobie owo, widoczne w dłoni sprzedawcy, Jasne Pełne, dodając przenikliwym szeptem, i z nadzieją w głosie - ...zimne!.
Facet patrzy na Ciebie, jakoś tak dziwnie, po chwili jednak jego gębę wykrzywia uśmiech zrozumienia i waląc Cię radośnie w plechy chrypi, "...jasne!".
Pierwszy łyk odbiera Ci oddech i krztusisz się, a łzy kapią Ci z ócz jak grochy, ale drugi, i trzeci, to już sama rozkosz. Wychylasz butlę do dna, jak przywykłeś w gronie swojej bałuckiej ferajny, i, teraz też, jak sprzedawca, z chrypką w głosie, prosisz o jeszcze jedno.
Z nową butelką rozsiadasz się wygodnie, moszcząc chudym dupskiem wyślizganą ławeczkę, obok sklepikarza, i zagajasz go w interesującym Cię temacie pobliskiego Zamczyska.
Pod wpływem opowieści, a może raczej piwa pitego na pusty żołądek, zaczynasz się rozluźniać i czujesz, jak dotychczasowy strach i obawy odchodzą w dal z każdym wydychanym kłębem papierosowego dymu i, z każdym łykiem schłodzonego, chmielowego odwaru.
Po trzecim pół litrze browara sprzedawca radzi Ci podłożyć walizkę pod skołtunioną, i nieco zamroczoną piwskiem głowę, i zalec w krzakach na leśnej polance, co oczywiście, wierząc, że starsi od Ciebie wiekiem ludzie mają wiele życiowej mądrości z racji swoich doświadczeń, czynisz bez marudzenia, zapominając o tym, że za czas niedługi na łów ruszą hordy upierdliwych, kąśliwych komarów i inszego latającego, pełzającego i biegającego robactwa.
Po dwóch godzinach budzisz się z nabrzmiałą i zaczerwienioną twarzą i swędzącymi jajami, sikasz na odległość dwóch i wysokość jednego metra przez dobre dwie minuty, otrzepujesz złachane odzienie z igieł, listków i źdźbeł trawy, ściągasz je z siebie i zakładasz, po wyjęciu z walizeczki, ten nowiuteńki, dziewiczy, wymarzony zielony mundurek oraz brązowe wyjściowe buty ze sznurówkami, na które popluwasz teraz szczodrze, glancując je do połysku chusteczką od nosa. Przydługie kudły zaczesujesz do tyłu metalowym grzebieniem, prezentem od taty, i popłukujesz usta maminym, także darowanym Ci przed wyjazdem, Chyprem. Kułakując oczy rozmyślasz czym, by tu, wyczyścić paznokcie, korzystasz ze scyzoryka i, wreszcie, z maleńkiego okrągłego lustereczka, kolejnego prezenciku, tym razem od ukochanej, młodszej siostrzyczki.
W lusterku widzisz szczupłą twarz nastolatka, z wydatnym nosem i nieco krzywymi ustami, okoloną grzywą ciemnych, prostych i twardych włosów zachodzących teraz z tyłu aż na kołnierz zielonej mundurowej koszuli. Po bokach twarz obramowana jest niewielkimi cienkimi baczkami, a pod nosem widać bardzo delikatny meszek pierwszego wąsika, taki ledwie cień tego, co mogłoby tam w przyszłości wyrosnąć. Lekko zaostrzony podbródek, głęboka bruzda pomiędzy szaro zielonymi bystrymi oczami skrytymi pod krzaczastymi brwiami oraz lekko zaciśnięte wargi wskazują na zdecydowany i autokratyczny charakter dojrzewającego młodziana w wieku mocno przedpoborowym, ale nie dającego sobie w kaszę dmuchać, lubiącego chodzić własnymi ścieżkami i znającego się, jak na swój wiek całkiem nieżle, na przeróżnych sprawach, sprawkach i, na ludziach.
Inteligentny wzrok i ten charakterystyczny, dla bywszych arystokratów, błysk w oku wcale nie pasuje, teraz i tutaj, do sytuacji, w jakiej się znalazłeś - idziesz przecież do Szkoły.
Idziesz do Szkoły, do Szkoły.
W Zamku.
Tęsknym wzrokiem odprowadzając, zamknięty już, sklepik ruszasz pomiędzy szpaler tajemniczych kasztanowych olbrzymów o szarej spękanej korze i dłoniastodzielnych eliptycznych liściach rozcapierzonych na boki niczym paluchy entów. Dziwny, skondensowany zapach, parujących w wieczornym, acz, mocno jeszcze przygrzewającym słońcu, roślinnych soków i ogromne stężenie tlenu pod arkadami tej kasztanowej alejki wprowadzają Cię w upojny nastrój.
Twój krok nabiera harmonii i rytmu, idziesz, więc, niczym tancerz naprzeciw wybranki chcący poprosić ją do tańca, chwilami układasz ciało i ustawiasz stopy wzorem torreadora szykującego się do bliskiego spotkania trzeciego stopnia z szarżującym nań bykiem, raz po raz podskakujesz sobie, i tylko walizeczka przeszkadza Ci w puszczeniu się w tany, ale Ty, unosząc ją do góry, i mimo jej kanciastych kształtów, przyciskając do piersi i brzucha, robisz kilka piruetów i przysiadów, by wreszcie podbiec szybko ku wyłaniającemu się za zakrętem potężnemu dębowi i skłoniwszy przed nim nisko wyszeptać na bezdechu, oczyma, słowa powitania. Po kilku kolejnych metrach, teraz już krokiem marszowym wytrawnego zielonego mundurowca, obciągnąwszy poły marynarki i strzepnąwszy kanty spodni, dochodzisz do ściany parku i wkraczasz w świat starodrzewu i dziwacznych, nieznanych Ci dotychczas krzewów leśnego podszytu, w którym słychać odgłosy "ptasiego radia"; szmery, trzaski, furgot, pogwizdywania, trele morele i insze nieznane Ci dotychczas odgłosy latającej braci zakłócające miarowy i wszędobylski zew komarzyc otaczających, chmurą i chmarą, Twoją postać.
Po kolejnym stumetrowym prostszym odcinku, za zakrętem w lewo, wyłania się spomiędzy wielkich drzew i w całej swej okazałości ukazuje Twoim oczom całkiem spory zameczek myśliwski z murowaną wieżą, licznymi spadzistymi daszkami, różnorodnymi lukarnami doświetlającymi mansardy na poddaszach, kilkoma tarasami, balkonikami o rzeźbionych balustradach, otoczony niskopiennymi jałowcami i cisami, prawie cały obity korą, jak dowiadujesz się póżniej, specjalnie sprowadzoną z portugalskich korkowych dębów, i porośnięty niesamowitymi bluszczami.
Gdzieś z lewej strony, za drzewami, niebo zmienia swój kolor z niebieskiego na turkusowo granatowy i złotoczerwony, a blask słoneczny układa się, w różnej szerokości i intensywności, pasma i tafle.
Odblaski słońca igrające w szybach kilku otwartych na oścież szprosowych okien, raz oślepiają i wstrzymują, raz mrugają i przyzywają Cię, niczym ogniki Elma, straszydełka morskich sztormów, do siebie.
Idąc, krok za krokiem, rozglądając się dookoła zafascynowany tym, co zobaczyłeś, podchodzisz pod budynek i zatrzymujesz się na placyku apelowym, co łatwo można rozpoznać, bo na jego środku pnie się ku niebu maszt, świeżo pomalowany, w biało czerwone, ukośne paski. Flagi, niestety, nie ma, ale wiesz, ...jesteś pewien, że już jutro będzie.
Twój wzrok wędruje na boki i w górę, penetrując każdy zakątek i detal, raz po raz odkrywając coś nowego.
W swoim niedługim życiu widziałeś już wiele pałaców i zamków, ale takiego jeszcze nigdy, i wcale sobie niczego podobnego nie wyobrażałeś jadąc w to miejsce, choć wiedziałeś, że szkolny internat mieści się w jakimś starym leśnym pałacyku.
Wreszcie, oczarowany, docierasz przed fronton i ostrożnie stawiając walizkę na stopniu szerokich schodów podchodzisz do tarasu usytuowanego nad kamienną ścianą podmurówki z trzema piwnicznymi oknami, którego dach wznosi się, dzierżąc ciężar kolejnej kondygnacji, na pięciu drewnianych, rzeźbionych filarach.
Oślepionymi, od refleksów słońca na szybach, oczami spoglądasz w ciemność tarasu i nagle, gdy Twój wzrok przyzwyczaja się do tej chwilowej kurzej ślepoty, czujesz dreszcz podniecenia na plecach i luz żołądka podchodzącego Ci, z emocji, do gardła.
- O, rany? - szepczesz wpatrując się w połyskliwe oczy króla afrykańskiego buszu spoglądające na Ciebie z wiszącego na ścianie szarego łba zbrojnego w ogromne uszy, trąbę i dwa biało żółte kły półtorametrowej długości - jeszcze niech tylko ten słoń odezwie się do mnie babskim głosem to chyba zwariuję.
I w tym samym momencie, jakby na Twoje życzenie, z ciemnego zakątka przy drzwiach wejściowych wyłania się postać niewysokiej, szczupłej kobiety o czarnych, śmiejących się i nieco szalonych oczach, czarnych włosach i mocno umalowanych ustach, ubranej w czarną sukienkę przed kolana zawieszoną na cienkich ramiączkach odsłaniających białą szyję i gołe ramiona, obutą w czarne lakierki na wysokich obcasach, trzymającą w ręce powiewny biały ażurowy sweterek oraz jakąś książkę z mocno wystającą czerwoną zakładką.
Kobieta zbliża się do Ciebie energicznym krokiem, a poprzedza ją mocny, znany Ci dobrze, zapach francuskich perfum marki Chanel nr 5, tak intensywny, i tak kłócący się z krajowym Chyprem, którym przed kilkoma minutami wypłukałeś usta, że kolizja tych dwóch bukietów wprawia Twój żołądek w rytm delikatnych skurczów grożących bliską katastrofą.
Czarodziejka zatrzymuje się przed Tobą i piękną, najczystszą polszczyzną o nienagannej wymowie wita Cię, w progach tego cudu XIX-wiecznej architektury, słowami:
- Witaj, chłopcze, w murach naszego, a teraz już i Twojego, Zamczyska.
Schylając pokornie głowę przed tymi dwoma Zjawiskami i ujmując, delikatnie, wyciągniętą ku sobie suchą i gorącą dłoń czujesz, jak drobne paluszki kobiety zaciskają się silnie, acz bardzo krótko, na Twoich kanciastych pazurach i już wiesz, w tej jednej oszałamiającej sekundzie, w tym mgnieniu czasu, że zaprawdę doszedłeś wreszcie tam, gdzie zawsze nosiły Cię senne marzenia i gdzie, podświadomie, zawsze chciałeś trafić.
Potem rozkładasz szeroko ramiona i okręcając się kilkakrotnie dookoła własnej osi, z głową uniesioną ku górze i pełnymi łez oczami wpatrzonymi w pulsujące, roztapiające Twój mózg słońce, lewitujesz myślami pomykającymi orkanem w przeszłość i przyszłość, czując i mając nieukłonne przekonanie, że kiedyś, być może w swoich licznych poprzednich wcieleniach, byłeś już tutaj, a ten Twój kolejny dzisiejszy powrót oznacza - Twoje Przeznaczenie.
- Moją wolą jest być teraz tutaj i wracać tu zawsze, kiedy serce poniesie - kręci Ci się po głowie w takt niesłyszalnej melodii, rozwiewanych wieczornym powiewem wiatru, Twoich przydługich włosów, brzmiącej anielskimi sopranami teorbanu i piekielnianym zaśpiewem basowych strun chitarrone z kantat Vivaldiego - ...Moja Wola...Moja Wola...Moja Wola...
*
Czy wiesz, drogi mój Przyjacielu, co to jest deja vu?
Wykładnia językowa, albowiem zwrot ten pochodzi z języka francuskiego, znaczy, najprościej, - "już to kiedyś widziałem".
Uczucie to, zazwyczaj, pojawia się we snach albo w chwilach zauroczenia, w chwilach takich, jak ta, którą Ci opisuję, ale zdarzają się też samoistne, niewyjaśnione i nie poparte żadną logiką sytuacje, gdy nawet będąc przy zdrowych zmysłach wpadasz w ten nieoczekiwany trans, który, nieodmiennie, przenosi Cię w świat przeszłych, a bywa, że i przyszłych zdarzeń, tak, jakbyś nagle skorzystał z wehikułu czasu lub innej maszyny zmieniającej czas i przestrzeń, tak, jakbyś nagle znalazł się w równoległym, ale jakże realnym świecie, który właśnie dzięki deja vu, na nowo odkrywasz i odwiedzasz.
Wyobraż, więc, sobie, że i Ciebie to właśnie spotyka.
*
Po kolejnym szalonym piruecie, zwrócony teraz twarzą w kierunku schodów zamkowego tarasu zauważasz, jak spotkana tam przed chwilą przez Ciebie Czarodziejka zstępuje schodkami z ciemności w jasność zarzucając na ramiona swój biały ażurowy sweterek, którego rękawki rozwiewa ten sam wietrzyk, który przed chwilą rozwiał Twoje włosy.
Jej postać otacza teraz aureola światła, taki słoneczny szeroki, przeżroczysty promień mieniący się wszystkimi odcieniami bieli i złota.
Czarna postać traci swoją niedawną wyrazistość i rozmazuje się w Twoich oczach, jakoby unosząc lekko nad stopniami schodów, lewitując, jak Ty przed momentem, a z ramion tej postaci wyrastają skrzydła, i choć wiesz, ze to tylko rękawy sweterka, to widzisz przed sobą nie postać kobiety, ale czarną anielicę z białymi skrzydłami, a co nie dziwne, uśmiechającą się do Ciebie i, chyba, coś mówiącą, ponieważ spomiędzy jej karminowych warg, co rusz, błyska, jakby nadając alfabetem Mors'a, biel drobnych ząbków.
Anielica wskazuje coś delikatnym paluszkiem, coś, co znajduje się za Twoimi plecami, odwracasz, więc, głowę i widzisz stojącego tam wysokiego mężczyznę podpartego wdzięcznie na bambusowej laseczce z czarną ozdobną gałką z masy perłowej, taką samą, jaką kiedyś widziałeś w ręku Twojego pradziadka, na rodzinnym portrecie zdobiącym jedną ze ścian, w gabinecie Twojego ojca.
Mężczyzna ubrany jest bardzo elegancko w dzienny wiejski strój stylu biedemeier obowiązujący, szczególnie, wybitne osobistości świata arystokratycznego, w pierwszej połowie XIX wieku, a wywodzący się głównie z uznanych salonów mody Paryża, Londynu, Wiednia i Berlina.
Ciemno zielony frak ze średniej długości połami zapinany na pięć graniastych srebrnych guzików opina się na jego piersiach ukazując powyżej paska kaszmirowych pantalonów, wpuszczonych w wysokie brązowe buty z cholewami zdobione licznymi rzemykami, pikową kamizelkę w beżowo brązową szkocką kratkę, a w wycięciu kołnierza jasny gorset oformiony koszulą z wysokim kołnierzykiem i, zawiązanym zawadiacko, szkockim krawatem upiętym niewielką srebrną szpilą o stylizowanej główce w kształcie głowy dzika. Z rękawów fraka wystają modne mankiety z rogowymi zapinkami spływając na dłonie odziane w rękawiczki z irchowej skóry w kolorze jasnego beżu. Na głowie mężczyzny spoczywa, nad gładko zaczesanymi puklami włosów, ciemno zielony cylinder o mocno wywiniętych rondach zwany, przez modystów Paryża, demi - bateau, a na nosie w średnim wieku dżentelmena, bo mężczyzna wygląda, mimo cienkiego wąsa i takich że samych baczków, na nie więcej jak 40 lat, błyszczy stylowy monokl z długim srebrnym łańcuszkiem.
Całości elegancji, tej zjawiskowej postaci, dopełnia, zwisająca z butonierki, batystowa chusteczka z monogramem, a widoczne wyrażnie złote znaki stanowią splot liter W i B.
Widząc takie dziwo odwracasz się całą swoją osobą w jego kierunku i nagle konstatujesz, że i Ty wyglądasz inaczej.
Spuszczasz wzrok i widzisz nieco zakurzone buty o spiczastych noskach czując jednocześnie, że pięty masz znacznie wyżej, niżli palce, co niechybnie oznacza obcasy wysokości, co najmniej, jednego angielskiego cala. Spodnie masz w dalszym ciągu zielone, ale w białą grubą kratkę, a mundurowa, dotychczas, marynarka zamieniona jest na pikowany tużurek w kolorze ciemnego beżu, pod brodą zaś czujesz miękkość halsztuka.
Unosisz dłoń, a w niej takaż sama laseczka, jak u stojącego naprzeciw Ciebie osobnika, tyle, że gałka jest zwykła, drewniana, i gładka.
Powoli docierają do Ciebie słowa w obcym, choć znanym Ci dobrze języku, wymawiane przez stojącego na tle gęstego lasu człowieka, spoglądasz, więc, w prawo, w lewo, do tyłu i zafascynowany stwierdzasz, ze dookoła Was jest las, nie ma żadnego zamku, nie widać żadnej kobiety, ani innej osoby czy zwierza.
- Herr Karlowsky - dociera do Ciebie głos, jak z zaświatów - hier werde stehen mein neues Jagdschloss.
Odpowiadasz natychmiast, zacietrzewiony nieco, po polsku, choć z ust Twoich wypływają słowa w twardym niemieckim języku:
- To niemożliwe, Książę, to miejsce nie nadaje się na żadną okazałą budowlę, bo wody gruntowe stoją tu za wysoko.
W odpowiedzi słyszysz, lekko zachrypnięty głos zirytowanego Twoim zaprzeczeniem arystokraty, podkreślony wiele znaczącym uniesieniem i półkolistym ruchem laseczki:
- Taka jest moja wola. Herr Architekt.
Książę odwraca się od Ciebie plecami i wolno odchodzi pochylając się lekko, jakby wypinał na Ciebie zadek, i drapiąc za uszami chudego angielskiego charta o białej skórze nakrapianej licznymi ciemnymi plamkami, który znalazł się przy nim nagle nie wiadomo skąd, tulącego się do jego kolan.
Już wiesz, więc, że decyzja została ostatecznie podjęta, i Twoje rysunki i plany, które tak pięknie wkomponowałeś w pejzaż pobliskiego Surmina, możesz odłożyć na dno najgłębszej szuflady.
Cóż, pan każe sługa musi, myślisz nieco rozeżlony, gdy wreszcie dociera do Ciebie dzieląca was różnica stanu i, aby nie wypaść z roli, skłaniasz się nisko w kierunku, znikającego za zakrętem leśnej ścieżki, surduta.
Uświadamiasz sobie teraz wiedzę, jaką posiadasz, o swoim zleceniodawcy..
Już wiesz, że miałeś przed chwilą przyjemność rozmawiać z księciem Wilhelmem, dziedzicem, między innymi, Kuźnicy Sośnieńskiej, dla czołobitności zwanej, z niemiecka, dobrami Sussenhammer, na gruntach którego to majątku właśnie się znajdujesz.
W pierwszej linii młody arystokrata pochodzi od niemieckiego księcia Brunszwiku - Luneburga i Oleśnicy, Fryderyka Wilhelma i Marii Elżbiety Bodeńskiej. Ród Księcia wywodzący się z młodszej, tej włoskiej, dynastii Welfów odnogami swoimi sięga aż do szczytów europejskiego możnowładztwa, w ramach kuzynostwa nawet ku Wiktorii Hanowerskiej, wielkiej królowej Brytyjczykówi i jednocześnie cesarzowej Indii.
Z lekcji historii przypominasz sobie, że ojciec naszego dziedzica zasłynął, głównie, jako Czarny Książę, nazwy nadanej mu od koloru mundurów korpusu wojskowego, który sfinansował i którym dowodził w czasach wojen napoleońskich, gdzie przyszło mu też zginąć bohaterską śmiercią 16 czerwca 1815 roku w Quatre Bras, na dwa dni zaledwie przed ostateczną klęską armii Napoleona Bonaparte w bitwie pod Waterloo, osierocając tym samym 9-cio letniego syna, także Wilhelma.
- Czort z księciem - myślisz - spróbuję rozwiązać te wodne problemy, mam przecież u siebie na kontrakcie bardzo zdolnego inżyniera melioracji, a wody gruntowe można odprowadzić do pobliskiej rzeki Młyńska Woda, tyle że pałac musi być nieco bliżej, niż wskazał książę, ale na takie ustępstwo chyba się zgodzi, to tylko - przykładasz dłoń nad oczy spoglądając w kierunku, gdzie na niebie schyla się za korony drzew słoneczna tarcza - jakieś 300 metrów.
I uświadomiwszy to sobie już zaczynasz marzyć i zamykasz oczy, otwierasz i zamykasz, by wreszcie w myślach zobaczyć, na tle grubych pni rodzimych dębów, bielejących wśród nich brzóz i, zakłócających równowagę kolorów, jasno zielonych sosen i świerków, bryłę drewnianego budynku opartą na wystającym ponad poziom gruntu kamienny fundament z wielkich głazów, a w nim okienka doświetlające i wentylujące obszerne piwnice, gdzie planujesz magazyny, spiżarnie, kuchnię i piwnice na wina.
Centralnie widzisz taras wsparty na pięciu filarach z wejściem do głównego holu, skąd ażurowymi schodami można wejść na piętro, i, skąd kierując się w prawo, łatwo trafić do największej komnaty "myśliwskiej' przeznaczonej na biesiady i spotkania łowców. Na tenże taras prowadzą szerokie kamienne schody obramowane z jednej strony ścianą, a z drugiej balustradą.. Z każdego boku centralnej części budynku odchodzą piętrowe oficyny wysunięte nieco do przodu w stosunku do tarasu, w każdej z nich po dwa okienka piwniczne, po dwa wysokie okna na parterze i piętrze, a u samej góry, w ostrych ramionach ukośnej koperty dachu, środkiem, lukarna. Na dachu tarasu zaś, na piętrze, wystające do przodu, okno dachowe w szwajcarskim stylu.
By skłócić trochę ten niemiecki ład i porządek planujesz z prawej strony, za oficyną, dobudowanie kondygnacji z drugim tarasem-balkonem, takim mini amfiteatrem wspartym na trzech filarach, z zewnętrznym wejściem do sali balowej, także z szerokimi, półkolistymi kamiennymi schodami, a w szczycie tej strony budynku, na piętrze, duże okna sypialń, gdzie budzić domowników będzie wstające rano słoneczko.
Widzisz też, nad szczytem połyskującego ciętą blachą dachu, dwa symetryczne kominy i maleńkie lukarny dachowe doświetlające pokoiki dla służby w mansardach poddaszy.
Oczywiście, aby zachować Twój niepowtarzalny styl, każde pary okien różnią się od siebie wysokością, szerokością, wykończeniem obramowań i parapetami, myślisz nawet o tym, aby w poszczególnych parach zastosować, dla ciekawszego efektu całości, innej grubości i odcienia szkło oraz różny wewnętrzny układ podziału pola okien szprosami.
Kiedy zwracasz swoją myśl ku elewacji zewnętrznej przypomina Ci się nagle, tak jakoś bez związku, niedawna podróż do Portugalii i konne spacery po lasach dębowych z poznaną tam piękną tuziemką o kruczoczarnych warkoczach, czerwonych słodkich ustach, gorących, białych i pełnych piersiach oraz niespotykanej witalności w łożu. Owa dama mieszkała samotnie, tylko z pokojówką, w niewielkiej willi na zboczu wzgórza, a willa ta obita była, dla ciepła i pięknego wyglądu, wtapiającymi ją w tło okolicznych lasów, płatami kory korkowego dębu.
Gorąca Iberyjka miała na imię Vanessa i w swej wczesnej młodości znana była w okolicy z licznych sercowych podbojów i gorącego temperamentu, ale Ciebie kochała, jak twierdziła, jedyną prawdziwą miłością, i nawet nalegała, byś pozostał tam dłużej. Jej pamięci, więc, postanawiasz poświęcić te dwa, trzy lata, które zejdą Ci zapewne na projektowaniu i nadzorowaniu budowy. A gdy zakończysz, pojedziesz znowu do niej i, być może, zostaniesz tam już na zawsze.
Zacierając ręce zgrabiałe od bezruchu i wieczornego chłodu, mając w oczach widok roznegliżowanej odaliski uśmiechającej się do Ciebie zalotnie, zgłodniały i poruszony myślą o czekającej Cię pracy, ruszasz ostrym krokiem w kierunku ścieżki prowadzącej ku leśniczówce, na której książę przydzielił Ci kwaterę.
Po kilkunastu krokach owiewa Cię zapach żywicy i przebijający się przez niego intensywny bukiet perfum Chanel nr 5. Odwracasz się i znowu, przez słoneczną mgłę, widzisz tańczącego czarno białego anioła i Twój - ...Myśliwski Zamek.
Moja Wola.
*
Na stopniu schodów nadal, jak przed chwilą, stoi Twoja sterana walizeczka.
Bierzesz ją do ręki i uśmiechając się do pachnącej perfumami kobiety zaczynasz wspinać się po schodach, lecz kiedy stajesz już na tarasie, w szarościach i ciemności wyłaniającej się z kątów, czujesz nagle ostry zapach dzikiego zwierza i mokrych liści, a wokół Ciebie zaczynają wirować roje moskitów, przy czym ich brzęczenie jest tak intensywne, że przypomina odgłosy startującego niewielkiego samolotu.
Sięgasz do twarzy, aby je odgonić i czujesz, że ręka Twoja jest obleczona w grubą płócienną rękawicę, a gdy spoglądasz w dół na drugą zauważasz, że dzierży ona strzelbę o najgrubszych lufach, jakie dotychczas widziałeś, skierowaną wylotami w dół przy nodze obutej w wysokie skórzane buty za kolana, spodnie, a i koszula, są koloru jasnego khaki, na brzuchu masz pas z nabojami, a gdy wreszcie Twoja wolna ręka dociera do głowy czujesz na niej twardy obły hełm zapięty pod brodą na skórzany pasek.
- Wasza miłość, panie baronie - słyszysz szept za sobą - ani chybi trafiliśmy na stado słoni u wodopoju. To bardzo niebezpieczne, bo są i stare i młode, więc, w razie zagrożenia matki i ojcowie będą chronić swoje dzieci nie tylko rykiem i ucieczką, ale i atakiem, kiedy nas wypatrzą albo wyczują.
Odwracasz głowę i widzisz dwóch bardzo wysokich, czarnych wojowników-myśliwych z afrykańskiego plemienia Bantu, uzbrojonych w długie dzidy z dobrze 10-calowymi szerokimi ostrzami zwane przez nich assagajami. Murzyni mają na biało pomalowane twarze i piersi, a czerwone i niebieskie kreski namazane na białym tle układają się w przedziwne wzory. Ich okrągłe teraz i wytrzeszczone nieco z nadmiaru adrenaliny oczy patrzą na Ciebie uważnie i czujnie, ale z ogromnym oddaniem i sympatią, co oznacza, że zapewne znacie się już od dawna i nie raz byliście w podobnych sytuacjach.
Kiwasz krótko głową i pokazujesz im wolną od broni dłonią, aby rozeszli się na boki w kierunku wysokich drzew, a sam ruszasz powolutku do przodu pochylony nisko nad ziemią. Nogi stawiasz dokładnie w miejsca wolne od liści i gałązek, by nawet drobnym szelestem nie zdradzić swojej obecności.
W połowie drogi, pomiędzy Tobą, a stadem słoni, widzisz wysokie drzewo o brązowej spękanej korze, którego rozłożysta, dająca cień korona ozdobiona jest setkami skórzastych, zwisających w dół liści i kiściami żółto pomarańczowych, intensywnie pachnących kwiatów, wokół których wirują w miodnym tańcu duże pszczoły o czarno żółtych odwłokach bzycząc melodię godowego tańca. Jako badacz afrykańskiej fauny i flory natychmiast kojarzysz z nim nazwę pterocarpus angolensis, a w języku tubylców mukwa, morato, umbili lub klaat - drzewo wiosło. Wiesz, też, że europejczycy nazywają je często żelaznym drzewem i, że w Twoim Zamku stoi kilka sporządzonych z niego mebli, a nawet jedna rzeżba, podarowana Ci onegdaj przez zaprzyjaźnionego kacyka z pobliskiej wioski.
Podchodzisz do drzewa i zauważasz na korze ślad zranienia oraz kapiące z niego czerwone krople lepkiego soku. To któryś ze słoni chcąc dobrać się do smakowitych liści musiał zawadzić kłem o pień i wywołać te krwawe łzy, tak charakterystyczne dla tego gatunku. Chowasz się za pniem i spokojnie unosisz karabin do wysokości ramienia zaciągając pas za łokieć dla lepszej równowagi. Wychylasz głowę i wybierasz cel.
Tak, ten w środku.
Wielki i szary, szpetny od zaschniętych na nim grud błota i przylepionych do skóry kępek trawy, z ogromnymi biało żółtymi kłami i rozglądającymi się czujnie małymi wścibskimi oczami, chyba samiec Alfa, tak myślisz.
Wystawiasz ostrożnie zza pnia obie lufy i krótko celując naciskasz delikatnie spust.
Huk i kopnięcie kolby odrzucają Cię kilkanaście centymetrów od pnia.
Słoń, trafiony prosto miedzy oczy, rusza kilka kroków w Twoją stronę i uginając kolana pada z krótkim żałosnym rykiem wzniecając wokół siebie bryzgi wody i błota.
Nad wodą niesie się teraz gromki ryk dorosłych loxodontów i trwożne pochrząkiwanie młodzieży. Słonie odbiegają za niewielkie wzniesienie i nastaje cisza mącona tylko śpiewem zapracowanych Apis mellifera, niebacznych na dziejącą się wokół nich tragedię.
Stoisz nieruchomo przez kilka kolejnych minut, a gdy dołączają do Ciebie Twoi towarzysze, ruszcie powoli w kierunku zabitego olbrzyma.
Słoń jest ogromny, a jego wachlarzowate uszy rozrzucone teraz wokół łba przykrywają spory płat ziemi, jakoby, z wystającymi z niego i skierowanymi ostrzami w niebo, dwoma kłami grubości ramienia potężnego wojownika.
Przed oczy nasuwa Ci się obraz Twojego myśliwskiego pałacyku w sosnowych borach dalekiej Mojej Woli i zacienionego tarasu wspartego na pięciu drewnianych kolumnach.
Przymykasz oczy i w marzeniu widzisz to, leżące przed Tobą trofeum, wiszące na ścianie i przydające splendoru Tobie, jako myśliwemu, podróżnikowi i ...baronowi von Diergardt.
W chwilę potem widzisz swoją Agnes w otoczeniu elity Waszych znajomych i ...swój grób na mojowolskim przykościelnym cmentarzyku oraz stojących nad marami dwunastu umundurowanych leśniczych w kapeluszach z piórkami cietrzewi za tasiemką otoku.
Jest rok 1911. Twój ostatni, dany Ci przez opatrzność, rok.
Przypominasz sobie, jak wiele lat temu, chyba w roku 1887, pod namową swojej śląskiej żony, kupiłeś dla niej tę ziemię w polskiej krainie od Buddenbroków, którzy zasiedlali ją dopiero od lat kilku, kupiwszy wcześniej okazyjnie od księcia Cumberland całe jego międzyborskie dobra.
Widzisz jej radosny uśmiech i słyszysz, gdzieś w tle, śpiewaną przez nią często, lokalną pieśń ludową o nazwie "Jagody z Mojej Woli".
Widzisz też stadka spokojnych, bezpiecznych zwierząt biegających za jej powozikiem, gdy udawała się na wycieczki do lasu w otoczeniu swoich podopiecznych panien wychowanic; a to chmary płowych saren łyskających białymi lustrami, a to stadka wielkookich oswojonych i niesamowicie ciekawskich danieli, a to, rzadsze tu, okazy potężnych jeleni trawożerców z rozłożystymi wieńcami, a to przemykające się chyłkiem watahy groźniejszych nieco szablozębnych dzików, a to samotnego cwanego lisa "rudą kitę", a to futrzastego nakrapianego rysia z pędzelkami sterczących usz czającego się na gałęzi zwisającej nad ścieżką, a to grubego, toczącego się niczym beczułka z miodem, pasiastego borsuka, a to zajączka szaraka skrywającego się "pod miedzą".
Jak przez mgłę wspominasz też swoje rodowe dobra "Roland" koło Dusseldorfu w Niemczech, skąd właściwie pochodzisz, rodzinny pałac z pięcioma wieżami i otaczające go zewsząd nadreńskie niebotyczne lasy poprzecinane strużkami strumyków oraz uprawne, pszeniczno-buraczane pola, stada pasących się czarno białych i brązowych krów, wielkie pociągowe konie o grubaśnych pęcinach i długich grzywach, tłuste mieszkanki Westfalii w kolorowych zapaskach i brzuchatych bauerów odzianych w kamizelki z głowami przystrojonymi w niewielkie kapelusiki sterczące nad czerwonymi gębulami zagorzałych piwoszy.
W pewnej chwili odczuwasz chłód i czujesz, jak po całym ciele biegają Ci ciarki i kolą Cię drobne igiełki zimna, tak, jakbyś nagle zdjął koszulę na ostrym mrozie.
To strach.
Jak zza parawanu mgły, z lewej strony, rozlega się ryk rozjuszonej bestii.
To powracająca samica Alfa atakuje Was zza pagórka.
Kilka ton mięsa pędzi w Waszą stronę niczym stalowa lokomotywa.
W powietrzu śmigają dwa oszczepy wyrzucone wprawnymi rękoma Twoich obrońców, a i Ty sam unosisz karabin do ramienia i strzelasz, ale -tylko raz.
Już wiesz, jaki błąd ...popełniłeś?.
Upojony triumfem nie przeładowałeś broni i teraz stoisz bezbronny w kałużach błotnej mazi czekając na nadlatującą śmierć.
Kiedy wyciągnięta do przodu trąba rozjuszonej słonicy prawie dotyka Twojego ciała odchylasz się w bok i poślizgnąwszy na bagnie przewracasz na bok, pomiędzy jej rozpędzone ogromne odnóża, a ona siłą swego impetu wpada na "żelazne drzewo" za Tobą uderzając łbem w środek pnia. Za plecami słyszysz trzask i huk, jak z armaty, i unosząc twarz znad śmierdzącej mazi widzisz złamany wpół ogromny pień i leżącego u jego stóp drugiego słonia oraz stojących na zwalonym cielsku wojowników zatapiających, raz po raz, w szyi padłej olbrzymki, swoje długie noże.
Prawa noga boli, jak cholera, i kiedy na nią spoglądasz widzisz, że odchylona jest pod niebotycznym kątem i taka jakaś płaska.
To rozpędzony słoń nadepnął na nią i zmiażdżył. Na amen.
Z wrażenia i bólu tracisz przytomność, by odzyskać ją dopiero po dobrych kilku tygodniach, w Egipcie, gdzie dotarłeś wojskowym transportem, z nogą, ale i z gangreną, która zaniedbana w podróży z braku dobrego medyka i antybiotyków, przeszła wyżej, do serca.
I tam umierasz, a ciało Twoje, zamknięte w metalowej trumnie, powiezione zostaje statkiem do Hamburga, a stamtąd, "czarną kolasą", do domu.
Razem z Tobą wiozą, w osobnej skrzyni, spreparowany łeb samca Alfa, Twoje ostatnie trofeum.
Powiało chłodem.
I znowu czujesz zapach ambry i widzisz wirujące wokół głowy rozświetlone pyłki kurzu.
Jesteś taki lekki.
Spoglądasz w dół i widzisz srebrzysty dach zamku, wystające z niego kominy i szarą bryłę kamiennej wieży z krenlażowymi blankami, której nie pamiętasz z dawnych czasów.
Powoli widok ten odpływa od Ciebie i znika w wieczornej poświacie.
Po chwili znowu czujesz twardy ląd pod stopami, a przed Twoją twarzą widać szerokie drzwi prowadzące do środka pałacyku.
W szybie odbija się Twoja twarz nastolatka o szczupłej postaci odzianej w zielony mundurek, a za plecami widzisz, na tle dębów, miłorzębów, jałowców i cisów, postać czarno ubranej kobiety w białym sweterku zarzuconym na ramiona.
I znowu dociera do Ciebie zapach francuskich perfum Chanel nr 5.
Głowa paruje gdy mijasz próg i stawiasz nogę na posadzce podłogi wielkiego holu z widokiem na klatkę schodową z pięknie zdobionymi poręczami schodów.
Po Twojej lewej ręce widzisz małe biureczko, a za nim, nad otwartym zeszytem, ubranego jak Ty, w zielony mundurek, chłopca z biało czerwoną opaską dyżurnego na ramieniu.
Podajesz swoje personalia i po ich sprawdzeniu w kajecie zostajesz gestem i uśmiechem serdecznym skierowany w drzwi po prawej, do wielkiej Sali.
Wchodzisz i stajesz oniemiały przed ogromnym naściennym, kolorowym freskiem przedstawiającym sceny z polowania. Oczy zachodzą Ci mgłą zazdrości, gdy widzisz tych jeźdźców na rozbuchanych rumakach gnających za spłoszonym leśnym stadem łownej zwierzyny, gdy obserwujesz skradających się za drzewami strzelców i grupkę hartów osaczających zająca. Do Twoich nozdrzy dociera żywiczny zapach igliwia z namalowanych na tynku świerków i sosen, do uszu zaśpiew gałązek betuli penduli.
*
Pada strzał i czując nagły ucisk w okolicy serca chwytasz się dłońmi za piersi.
Jezus, Maria! - krzyczysz, gdy stwierdzasz fakt istnienia damskiego biustu w miejscu, gdzie dotychczas byłeś płaski.
Machinalnie i instynktownie opuszczasz dłonie do krocza. Tam, niestety, nic Ci nie urosło, a wręcz przeciwnie.
Spoglądasz w dół przerażony i widzisz, że odziany jesteś w długą do samej ziemi, zakrywającą buty, czarną sukienkę z zielonym rzucikiem, na rękach masz koronkowe ciemne rękawiczki okrywające, ...o Boże!, starczą skórę na wychudłych paluchach. Unosisz ręce do twarzy, czujesz ostry podbródek, cienkie zaciśnięte wargi, w miejsce oczu druciane okularki, na głowie niezbyt długie, zawiązane w kucyka rzadkie włosy.
Potykając się podbiegasz w kierunku etażerki z lustrem i widzisz starszą Panią, tak dobrze już pod setkę, o steranej wiekiem i pobrużdżonej zmarszczkami twarzy, wiotkiej eterycznej postaci, bez stóp, niczym lewitująca zjawa lub duch zamku, prezentujący się niezbyt okazale i niestraszny przez to swoim widokiem.
Na blacie etażerki dostrzegasz list markowany znaczkiem z czarnym orłem skasowanym czarną swastyką. Ujmujesz go w trzęsące się dłonie i zbliżając do oczu odczytujesz adresata:
- Frau Agnes von Diergardt - Klitzing. Sonnenhause.
Z koperty wysuwa się niezbyt efektowna karta z wydrukowanym bukietem róż i napisem:
- W osiemdziesiątą rocznicę urodzin... itd....
Uśmiechasz się do swojego lustrzanego odbicia i teraz już wiesz.
Jesteś baronową, masz urodziny, stoisz w głównej komnacie biesiadnej swojego leśnego zamku w Mojej Woli, jest 30 lipca 1943 roku.
Podchodzisz do wysokiego okna i spoglądasz na park.
Na trawniku pomiędzy kępami dorodnych dębów igrają trzy żrebaki, a wesoły kłapouchy wyżeł leśniczego z Dzióbka obskakuje je dookoła poszczekując i radośnie merdając powłóczystym ogonem.
Za nimi, na tle dalszej części parku, widać kort tenisowy i grające debla dwie pary dziewcząt, wychowanic Twojej "Niedzielnej szkółki dla panien".
Uwielbiasz takie widoki wspominając często swoją młodość w otoczeniu pięciu sióstr i brata spędzoną w śląskim majątku Twoich rodziców, w Kolsku koło Zielonej Góry, a póżniej w Kamieniu koło Oleśnicy gdzie poznałaś przystojnego oficera marynarki - barona Daniela von Diergardt, którego wkrótce zostałaś małżonką, przyjacielem i towarzyszem licznych wojaży, by osiąść wreszcie na stałe w Mojej Woli, od czasu do czasu wypadając w góry, do swojej ulubionej tatrzańskiej willi "Danielo".
Wspominając, wiele lat temu zmarłego w Egipcie męża, zatrzymujesz swój wzrok na licznych, rozstawionych i rozwieszonych na ścianach trofeach myśliwskich; wypchanych i wyprawionych ptakach, łbach bardziej, i mniej, dzikich zwierząt, pięknie oprawionych porożach, a nawet całych postaciach wypchanych wilków i dzików.
Czegóż to tutaj, w tym myśliwskim zameczku, nie ma. Chyba tylko żywego krokodyla, bo wypchany gdzieś się zagnieździł, dzisiaj już może na stryszku, a pojawił się, gdy kiedyś, za Aleksandrem Fredrą, zacytowałaś mężowi urywek z jego teatralnej komedii:
- "...Jeśli nie chcesz mojej zguby, krokodyla daj mi luby...".
Podsuwasz sobie niski taborecik z poduchą i siadasz wygodnie upajając swój wzrok widokiem zieleni za oknem, refleksem słonecznych promieni na wypucowanych szybkach okien, całym tym życiem, które się dookoła toczy.
Wspominasz swoje wyprawy po Europie i świecie, liczne znajomości w arystokratycznych kręgach, ciekawe miejsca, muzea, imprezy, rauty i bale. Wspominasz swoją urodę i chęć życia, i Twój sposób na nie.
Smutno Ci jedynie, gdy patrząc na rozbrykaną młodzież ganiającą z tenisowymi rakietami za małą białą piłeczką, że nie masz własnych dzieci i wnuków, choć innej rodziny masz mnóstwo.
To dla nich, i dla licznego grona znajomych i przyjaciół, rozbudowałaś ten zamek dobudowując dwa wielkie skrzydła po bokach i pięciokondygnacyjną wieżę, budynki wozowni, warsztaty i inne budowle niezbędne dla Twoich celów, a nieopodal duży neogotycki ceglany kościół i zasobną plebanię.
To dla nich, i "swoich ludzi" z okolicy, zorganizowałaś tutaj, i w pobliskim, także Twoim, Chojniku, młyn, piekarnię, dom starców, niedzielną szkółkę, herbaciarnię, przedszkole.
I ten Twój cmentarzyk dla psów i kotów w lesie pod kościelnym murem.
Kochasz to miejsce, Twoje miejsce na ziemi, i mieszkających tu ludzi.
Kochasz Moją Wolę.
Głęboko wierząc w dobro, zorganizowana, mądra, czuła i troskliwa, choć nieco sroga, szczególnie dla łajdaków i pijanic, zdecydowanie ustaliłaś wtorki i piątki dniami biblijnymi gdzie to, na Twoje ręce, każdy mógł przedstawić swoje problemy i troski z prośbą o radę, rozstrzygnięcie sporu czy konkretną wymierną pomoc, której "swoim ludziom" nigdy nie odmawiałaś.
Co z tego, że przedtem wszyscy muszą wysłuchać czytania biblijnych rozdziałów w specjalnie ku temu przystosowanych pomieszczeniach piwnicznych lub kuchni, gdy potem mężczyźni zapijają się darmowym gorącym słodkim kakao, a kobiety prawdziwą kawą i wszyscy gromadnie objadają kruchymi ciasteczkami.
Tylko alkohol, jako wróg ludzkości według Twego mniemania, był i jest zakazany. Nawet dzisiaj, w dzień swoich osiemdziesiątych urodzin, nie pozwoliłaś go podać gościom do świątecznego obiadu, ...nawet kusztyczka wina.
Spoglądając na oprawioną w cielęcą skórę Biblię, z wytłoczonymi na okładce złotymi literami, spoczywającą na podnóżku w kąciku komnaty, wspominasz swoje przyjaciółki, które wskazały Ci cel życia; hrabiankę Elżbietę Waldersee i Ewę Tieler Winkler z Michowitz, a który to cel Ty przekazujesz teraz swojej wychowanicy, i być może następczyni w bożym dziele, Dolli Kuczkowskiej.
Kierujesz też ciepłe myśli ku swej wiernej superintendentce Voss, paniom, Florze i Oldze, prowadzącym, finansowany przez Ciebie, dom spokojnej starości w Sośniach, także, ku swemu generalnemu pełnomocnikowi Panu Wenzlawowiczowi i swoim ulubionym leśnikom; Nitschkemu, Romischowi, Tammowi, Pohlowi i Druchowi.
Oj mieli oni, i mają jeszcze z Tobą, urwanie głowy.
Nie tylko brałaś zawsze udział w naradach dotyczących gospodarki leśnej i łowieckiej Twoich kilku tysięcy hektarów okolicznych lasów, pól i pastwisk, ale czynnie uczestniczyłaś w planowaniu wyrębów i ostro protestowałaś przeciwko dziesiątkowaniu drzewostanów, a szczególnie Twoich ulubionych zakątków. Za nic miałaś polecenia władz i wojenne regulaminy.
Ganiałaś kłusaka po leśnych duktach w dwukołowej bryczce, a biedni leśnicy i gajowi musieli nadążać za Tobą na rowerach po wybojach i kałużach, często gęsto w deszczu i słocie, albo po świeżym śniegu czy lodzie.
Hodowałaś swoje daniele, jelenie i sarny i zaprzyjaźniałaś się z nimi, dokarmiałaś je siankiem, owocami i warzywami zimą, na srogie mrożne noce i wichury kazałaś leśniczym budować dla nich paśniki i wiaty, bezwzględnie kazałaś ścigać strażnikom złodziei drewna i kłusowników, zezwalałaś wprawdzie na planową wycinkę drzew, ale w ich miejsce kazałaś sadzić nowe.
Byłaś surowa dla złoczyńców, ale i sprawiedliwa, a niejeden z pracowników leśnych zarobił u Ciebie na słuszną naganę i karę, a nie tylko na uznanie, order i finansową nagrodę.
Mimo to jednak "Twoi ludzie" kochali Cię i szanowali i zawsze czułaś się bezpieczna w ich otoczeniu.
I dzisiaj też się czujesz, mimo okropnej wojny za miedzą i stacjonujących w okolicznych lasach batalionach i pułkach niemieckich, agendach wywiadu zlokalizowanych w folwarcznych budynkach, grupkach jeńców zmuszanych do katorżniczej pracy przy wyrębie lasu i transporcie drewna, mimo ograniczeń wojennych i dążeń Twojej siostry Elżbiety Brygidy von Klitzing - Romberg i szwagra Gissberta do przejęcia na wyłączną własność mojowolskiego majątku.
Nie wiesz, patrząc przez to okno, że nie doczekasz, na szczęście, tej chwili, gdy za niecałe dwa lata, na Twoje ziemie najadą hordy barbarzyńców ze Wschodu i wespół z nową władzą tych ziem zniszczą i zmarnują prawie wszystko, co Ty stworzyłaś, a krainę mlekiem i miodem, a raczej drewnem, zwierzyną, rybami i rolnymi płodami, płynącą, zamienią w okręg komunistycznych nierentownych spółdzielni, zaś myśliwski pałacyk Twój przekształcą, najpierw w więzienie dla wojennych jeńców, a potem na szkółkę dla leśnych robotników, wreszcie, w roku 1950, na Technikum Leśne dla Dziewcząt - pierwsze takie, i jedyne, w światowej skali.
Niestety, wśród kilkuset absolwentek tej szkoły, ani wśród nauczycielek i personelu pomocniczego, nie będzie dane być żadnej kobiecie o imieniu baronowej Agnes, ani w wersji niemieckiej, ani spolszczonej.
O Twoim imieniu - Agnieszko.
Za oknem ściemnia się, albo Ty gorzej widzisz.
Masujesz skronie drobnymi palcami i czując mrowienie w stopach ostrożnie unosisz się z zydelka, by sztywnym krokiem skierować się ku dalszym pokojom, ale najpierw ku Sali balowej, by sprawdzić, czy nowomodny patefon jest gotowy i tak ustawiony, żeby wieczorni tancerze nie strącili go z miniaturowego stolika. Lubisz ten patefon i jego złotą tubę, i generowane na starych ebonitowych płytach melodie oraz kabaretowe piosenki Paryża i Berlina sprzed kilku lat.
W Twoich uszach już brzmi wesoła muzyka, tym razem nie lasu, ale tylko "...do tańca".
Posuwistym krokiem walca zbliżasz się ku stalowym ażurowym spocznikom stopni drugiej klatki schodowej, tej przy wieży, i nagle, wspinając się po nich czujesz znowu w ręku ciężar niewielkiej, tekturowej walizeczki.
Kiedy skręcając w boczny korytarz na piętrze szukasz swojego pokoju zauważasz, że Twoja długa suknia damy z towarzystwa zamieniła się w zielony mundurek, że w spodniach coś Ci przybyło, a piersi znowu zrobiły się płaskie.
Czujesz głód i suchość w gardle.
Oddychając urywanie, lepkimi z podniecenia dłońmi, sięgasz do klamki i wchodząc do niskiego mansardowego pokoiku z wykuszem niewielkiego, złoto czerwonego od promieni zachodzącego słońca, okna, mówisz do obecnych tam już "zielonych mundurków", wyuczony, i wcześniej zaplanowany, tekst:
- Darz Bór, koledzy.
W odpowiedzi słyszysz zadowolone z siebie i pełne kpiny mruczando:
- Witaj w Mojej Woli, ...jeleniu.
Kiedy wreszcie, po godzinach gadulstwa, usypiasz na żelaznym łóżku pełen wrażeń, pod kocem i prześcieradłem, spada na Ciebie sen.
Sen Wielki.
Śnisz, że jesteś nocą w lesie, dookoła wrzaski i łomot, niosący się wszem i wobec spanikowany tenor młodych "jeleni" i basowy ryk starych "byków".
To "Rykowisko", albo, jak wolisz, otrzęsiny młodych leśników.
Ale to już inny sen.
Inne deja vu.
- Na inny czas.
- Na inną okazję.
Czy będzie ciąg dalszy?
Być może.
Jeżeli uda mi się usnąć, Przyjacielu, to ...bardzo być może.
Przedpiekle. grudzień 2011 roku.
---------------------------
mail od Zygmunt48 02.01.2012 godz. 12.21
Cześć MARKU! - czytałem Twoje wspomnienia i to, co piszę nie jest żadną recenzją tylko moją subiektywną oceną; miałem to napisać na Forum, ale, że zbyt to może być osobiste, piszę na poczcie.
Wydaje mi się, że to nie są wspomnienia tylko twoja twórczość literacka i w związku z tym powinna się znależć w dziale twórczość artystyczna mojowolczyków, a ten dział powinien się znajdować na Stronie Głównej celem, jak największej, poczytności.
Co do stylu - to przypomina mi trochę JOSEPHA CONRADA - jądro ciemności z BRUNEM SZULCEM - sanatorium pod klepsydrą, gdzie rzeczywistość przeplata się ze snem.
Wątek erotyczny nadaje trochę pieprzu i smaczku opowiadaniu [któryś z kolegów zakochał się w kioskarce i wyszła z tego afera - czy pamiętasz?]
A swoją drogą to Ci trochę współczuję, że ten 3 letni okres nauki w szkole mojowolskiej tak Ci się mocno zapisał w głowie, że ciągle wracasz myślami do tamtych czasów, a nawet masz kłopoty ze snem, jak sam piszesz.
Deja vu?, - ja bym powiedział, - wcielenia dusz, reinkarnacja.
Ciekawe, że Ty wszystko to idealizujesz i ubarwiasz, a niektóre osoby widzisz w aureoli, gdy tymczasem rzeczywistość była bardziej siermiężna, szkoda, że ten czas widzimy odmiennie.
Ja ten okres oceniam inaczej - bardziej surowo - może miałem więcej przykrości [opowieść na inny czas];- reżym, dyscyplina, strach, fala.
Te chorobliwe natrętne wspomnienia wiążą się, moim zdaniem, z faktem, że się starzejemy i wracamy pamięcią do naszej młodości kiedy to byliśmy młodzi, piękni i pełni optymizmu na przyszłość; ale życie skorygowało te nasze marzenia.
REASUMUJĄC - masz zacięcie literackie, powinieneś, dalej pisząc w tym stylu, napisać następne odcinki opowiadania czy też powieści, co trochę zajmie Ci czasu, koledzy się ucieszą i będą Ci wdzięczni, a po napisaniu zebrać w całość, znależć sponsora i wydać nakład.
Jeżeli chodzi o tytuł to powinien on brzmieć; -,,UTRACONY RAJ, CZYLI WSPOMNIENIA ZIELONEGO MUNDURKA'' lub ,,UTRACONY RAJ, CZYLI SEN ZIELONEGO MUNDURKA''
I to by bylo na tyle - przepraszam za styl i błędy i, że Ci nie kadzę tylko piszę to, co myślę - życzę Ci powodzenia na tym polu literackim .
pozdrawiam - Przyjaciel
.
« poprzednia | następna » |
---|
Poprawiony (niedziela, 12 lutego 2012 19:07)