Wspomnienia Czesława Bojarczuka
Czesław Bojarczuk <1963-1968>
" Odwiedziny "
Czesław Bojarczuk i Alek Orłowski z synem Michałem
Historię, którą pragnę opisać, a niektórym tylko przypomnieć, miała
miejsce jesienią w IV klasie.
Wybrałem się z kolegami Januszem Zysnarskim i Zdzichem Laskowskim w odwiedziny do naszych koleżanek, które mieszkały na stancji u Państwa Piotrkowiaków.
Pamiętam nazwiska dwóch koleżanek tj. Teresy Chwał i Gizeli Jakubowskiej, trzeciej koleżanki nazwiska nie pamiętam. Pamiętam tylko że nazywaliśmy ją "Betsi", jako że grała tą postać w sztuce pod tytułem "Henryk VI na łowach", którą nasza klasa wystawiła.
Ja grałem Henryka VI, byłem zakochany w tej dziewczynie jako król.
Lecz wróćmy do odwiedzin.
Trochę zasiedzieliśmy się u naszych koleżanek i do internatu wróciliśmy około
23.00, dawno po ciszy nocnej. Po cichu wślizgiwaliśmy się na salę i szybciutko do
łóżek. Na sali mieszkaliśmy we trzech. Ja, Zdzichu i nie pamiętam - kto trzeci. W każdym razie, kolega powiedział, że był Pan Wisz (kierownik internatu) i nas poszukiwał. My oczywiście tym się nie przejmowaliśmy.
Po chwili przyszedł Pan Wisz z pytaniem: "gdzie byliście"? Odpowiedź jak zwykle w takich sytuacjach: "w łazience". Wszyscy pamiętamy, że łazienki były w piwnicach i często tej łazienki używało się na wytłumaczenia różnych takich, niejasnych sytuacji, żeby nie powiedzieć prawdy. Pan Wisz mruczał coś pod nosem, zrobił groźna minę i powiedział: "...a te nogawki mokre i obłocone buty, to co - w łazience...?". No jakoś tego nie wzięliśmy pod uwagę, że na dworze padało - w każdym razie pogroził nam, zamknął drzwi i poszedł.
Myśleliśmy, że po wszystkim. Guzik prawda. Po chwili przyszedł nasz starszy kolega Janusz Staw (bratanek naszej Pani Profesor) i powiedział: "macie się zgłosić do profesorki". No to już nie przelewki. Ubieramy się i idziemy. Dusza na ramieniu, ale idziemy.
Wchodzimy, Pani Profesor stoi w szlafroku, roztrzęsiona, zdenerwowana - myślę: koniec świata. Jakoś tak ustawiliśmy się, że Janusz stał pierwszy, Zdzichu drugi i ja jako najmniejszy- ostatni.
Padło groźne pytanie : " gdzie byliście?". Janusz, jako że stał pierwszy odpowiedział: "Pani Profesor, ja byłem w parku posłuchać radia, bo w internacie mi przeszkadzają?". Na dowód miał ze sobą radio tranzystorowe marki "Sokół". Zresztą Janusz w internacie był jednym z niewielu, który miał radio tranzystorowe. Nie pamiętam, co na to odpowiedziała Pani Profesor. Na pewno nie uwierzyła.
Następnie do Zdzicha: "...a Ty gdzie byłeś?" Na to Zdzichu: " Ja Pani Profesor byłem
w łazience (tej w piwnicy) i czytałem poezje". Na dowód tego trzymał w ręku jakąś
książkę. Nic nie mogło bardziej zdenerwować Pani Profesor, która była polonistką, a na dodatek Zdzichu tak naprawdę nigdy nie garnął się do poezji. Reakcja ze strony Pani profesor była piorunująca, zbeształa Zdzicha dosyć ostro, mówiąc na końcu, że ma głupot nie opowiadać.
No teraz na mnie kolej. Nic mądrego nie umiałem wymyślić, więc mówię: "Ja, Pani profesor, byłem w parku, chciałem być sam, mam takie problemy i chciałem je w samotności przemyśleć". Pani Profesor taką odpowiedzią była zaskoczona. Coś tam jeszcze powiedziała i kazała iść spać.
Rano całą klasą mieliśmy jechać na praktyki. Po śniadaniu wychodzimy do samochodu, aby jechać do Nadleśnictwa Syców. Podchodzi do mnie Wiesiek Święcicki i mówi: " Ty nie jedziesz!, masz się zgłosić do profesorki".
Oczywiście dusza na ramieniu, poszedłem do mieszkania Pani Profesor. Rozmowa była spokojna, starała się wyciągnąć ode mnie jakie to ja mam problemy, chcąc mi pomóc. Proponowała mi wyjazd do domu na parę dni, oczywiście z tej propozycji nie skorzystałem. Nie chciałem dalej brnąć w te kłamstwa. Umówiliśmy się, że jeżeli sam sobie nie poradzę z moimi rzekomymi problemami, to wówczas przyjdę do Pani Profesor. W każdym razie ta historia dla nas skończyła się na tych rozmowach i więcej do nich nie wróciliśmy.
Przypomnę, że ta historia miała miejsce po tragicznej śmierci Michała Zabadeusza, naszego kolegi.
Nasza kochana Pani Profesor, naprawdę bała się o każdego z nas i może dlatego nam się upiekło.
Po latach kiedy spotkałem się ze Zdzichem Laskowskim i jego żoną Gizelą, z domu Jakubowską (tak, tą samą, która mieszkała, jak wspomniałem na wstępie,
u Państwa Piotrkowiaków) wspominaliśmy tę historię, chociaż Zdzichu jakby nie pamiętał tej książki z poezja. Zresztą ja wiedziałem, że poezja nie była jego mocną stroną.
Ponieważ, mieszkamy od siebie stosunkowo niedaleko, bo zaledwie paręnaście
kilometrów, wiec często mieliśmy kontakt na niwie łowieckiej. Przyjeżdża również od
kilkunastu lat do Zdzicha na polowanie Kacze nasz serdeczny kolega Góral z Gór Izerskich Olek Orłowski. On to nazwał Zdzicha ?łowczym krajowym?, jako że pełni w kole funkcję łowczego od wielu lat i rządzi twardą ręką.
Na dowód tego wspomnę polowanie na kaczki, kilka lat temu. Jesteśmy u Zdzicha na kaczkach. Jest zbiórka, prowadząc odprawę kolega Zdzichu przestrzegał, wręcz zabraniał strzelać do kaczek zerówką, bo spadający śrut może zrobić komuś krzywdę.
Tak z Olkiem wzięliśmy sobie to do serca, że od tego czasu strzelamy do kaczek tylko
szóstką.
Z Olkiem spotykamy się dosyć często z racji, że polujemy w jednym kole
w Szklarskiej Porębie.
Właściwie, to często polujemy z naszymi synami, on z Michałem, który poszedł w ślady ojca, nie tylko po flincie, ale również studiuje leśnictwo, pełni obowiązki leśniczego i myślę że będzie się realizował w swoich marzeniach. Czego mu serdecznie życzę.
Ja z Przemkiem, który w ślady ojca poszedł tylko po flincie.
Kolega z którym utrzymuję kontakty to Zenek Latos, leśniczy z Mazur. W jego leśnictwie rosną wspaniałe prawdziwki, które miałem okazję próbować. Myślę, że będę miał okazję również zbierać, gdyż zaproszenie jest ciągle aktualne, i to nie tylko od Zenka, ale również od jego wspaniałej żony Aurelii. Aurelia także poluje i mam nadzieję ze wybierzemy się razem na łowy, bo jest zapalonym myśliwym.
Czesław Bojarczuk Sośnie - Moja Wola 2008
« poprzednia | następna » |
---|
Poprawiony (niedziela, 21 listopada 2010 14:29)