Wspomnienia Ireneusza Kamińskiego

Ocena użytkowników: / 2
SłabyŚwietny 

Ireneusz Kamiński<1959-1964>

 

" Jestem  tam "

 

Ogień porannej zorzy

rozpala korę zamku

wieża pokornie stoi

w cichej zadumie drzew

Dyrektor w swoim gronie

z pedagogiczną pasją

filtruje na werandzie

zielonej wiary śpiew

Ptaki roznoszą błękit

z przylaszczek aż na niebo

śmiech Pani Eli wjechał

rowerem w stary park

Dziś drogę z internatu

pod czarną twarz tablicy

całują we wspomnieniach

anioły moich warg


I.Kamiński, Olkusz 25. 02. 2008 r.            

 

 

Nigdy bym sobie nie wybaczył, ani moje serce nie zaznałoby spokoju, gdybym

nie uwiecznił na kartach wspomnień relacji, jakie miałem z kolegami młodszego rocznika 1963/68 podczas pobytu w Technikum Leśnym w Mojej Woli.

Już ponad 45 lat, nieubłagany ząb czasu graweruje w mej duszy przeróżne epizody z tamtych lat.

Niekiedy poszczególne dni szkolnego życia, były tak soczyste i ubarwione gamą emocji, że aż do dzisiaj jak kadry filmu przesuwają się w mojej wyobraźni.

Z kolegami wspomnianego rocznika moja integracja przebiegała dwutorowo. Emocjonalne zbliżenia aż do pełnej przyjaźni zdobywałem indywidualnie oraz grupowo. Skutek moich zabiegów przyjacielsko- poznawczych z tym rocznikiem był przeważnie bardzo pozytywny ale zdarzały się też wyjątki, do których mogę zaliczyć mój zaangażowany udział w podprowadzaniu sporej grupy kolegów na wirtualne rykowisko jeleni, gdzie dwa dorodne byki w osobach Wicka Joszki i Mariana Przybylskiego trzaskały się kijami imitując walkę prawdziwym orężem, wydając przy tym nieartykułowane dźwięki, siejąc szok i postrach w obserwatorach widowiska.

Do tej niesamowitej scenerii należy dodać bladą twarz srebrnego księżyca

na zupełnie czarnym niebie, gąszcz drzew i krzewów, mnóstwo rowów odwadniających z pełna zawartością, co potęgowało jeszcze większą dzikość chwili w młodych adeptach leśnych.

Efekty tego przeżycia były opłakane.

Dla widzów fizyczne, a dla podprowadzającego i ?Jeleni? fizyczne i psychiczne.

Ta trójka inspiratorów cudem uchroniła się przed "wilczym biletem".

Do bardzo pozytywnych grupowych przedsięwzięć z mojej strony

zaliczam wieczory z kolegami tego rocznika, a szczególnie w niedziele, gdy po powrocie z domów chłopaki powracali obładowani prowiantem na cały tydzień a jego skład i różnorodność nawet dzisiaj przekracza moją wyobraźnię.

Wtedy my, ze starszego rocznika, zawsze wygłodzeni (szczególnie ja), niemal na zasadzie stonki opanowywaliśmy

mniejsze lub większe sale, czyli kołchozy młodszego rocznika używając przeróżnych forteli na zdobycie

czegoś do zjedzenia nie wyłączając nawet przysłowiowego "żebrania".

Do mnie los się uśmiechnął.

Już w ostatniej klasie Technikum w miarę umiałem grać na gitarze no i śpiewać więc z  przyjemnością

dawałem koncerty kolegom rocznika 63/68, a moje usposobienie pogłębione zdolnością do kawałów

i przeróżnych orgii śmiechu dawała mi nieograniczone pole do popisu.

Zapłatą był wtedy smalec z różnych słoików, kiełbasa myśliwska, pieczone kury, ciasto, słodycze i cała gama internackiego supersamu.

Patrząc w tamtą stronę z perspektywy lat, jestem pewny, że wszystkie te podarunki każdy z kolegów dawał mi z serca,

a nie z przymusu na zasadzie "fali",  a ja już wtedy moje serce rozdałem im wszystkim.

Chciałem dodać, że każda grupa, mniejsza lub większa młodszych kolegów, była nadzwyczaj spostrzegawcza

w ocenie sytuacji zarówno błędnych jak i pozytywnych. Bardzo szybko wyłapywali nasze wszystkie niedociągnięcia, kwitując

je chórem śmiechu ale nigdy nie przekraczali dopuszczalnych norm współżycia uczniowskiego w internacie i w szkole.

Nasz rok ostatni-maturalny a ich pierwszy, może nie wpływał tak

intensywnie na naszą integrację z nimi, ponieważ byliśmy zaabsorbowani

maturą, która zbliżała się niczym widmo, ale i tak

niejeden z nas z kolegami tamtego rocznika zbudował mocny

fundament przyjaźni, którą buduje do dzisiaj.

Na szczególną moją uwagę zasługuje wielu kolegów z rocznika 1963/68.

Szkolne lata przyjaźnią splotły nasze serca.

Wtedy było nam łatwiej żyć, a teraz jak ze skarbnicy czerpiemy radość, która nieraz goi nasze rany i blizny

wszelkich niepowodzeń losu.

W mojej pamięci zapisało mi się kilku kolegów z tego kochanego rocznika.

Roch Musiorski i Marian Kubczyk , to chłopaki z Częstochowy, moi ziomkowie. Może to było bodźcem do jeszcze większej przyjaźni.

Widzę zawsze uśmiechniętą twarz Rośka jak w imię przyjaźni proponuje mi abym, będąc w domu w Częstochowie,

odwiedzał piekarnię jego rodziców przy ul. Św. Rocha za Jasną Górą. Nigdy nie zapomnę mu tego, tym bardziej,

że akurat moja rodzina w tym okresie przeżywała największy kryzys materialny.

Byłem oszołomiony, gdy już po ślubie z moją żoną w 1966 r. warkot motoru przyprowadził mi na podwórko

moich teściów w Olesznie Kieleckim, Rośka Musiorskiego.

Nie zapomnę nigdy twarzy, szczególnie oczu Maćka Kucharskiego, z pozoru wesołych ale bardzo rozważnych,

które jak aparat cyfrowy rejestrowały całą otaczającą nas przyrodę, żeby dzisiaj móc tak pięknie ją przekazywać na obrazach.

Pod każdym względem dociekliwy Maciek, z Marianem Kubczykiem i innymi, był wspaniałym kompanem

na wycieczki piesze po okolicy Nadleśnictwa Moja Wola. Wspaniale zdawał egzamin jako dowodzący

przy rozpalaniu ognisk i wszelkiego rodzaju pieczeniach ryb, grzybów itp.

Wakacje 1963r. mój rocznik spędził w części na praktyce w Karkonoszach.

Jaki byłem zaskoczony, gdy skierowano mnie na kwaterę  leśniczówce Międzygórze, a tam leśniczym okazał się Pan Fusiński,

ojciec Wacka.

Mój skromny ekwipunek i oczywiście nieodłączna gitara spowodowała zaskoczenie domowników, no i młodszej siostry Wacka.

Okazało się, że mama Wacka bardzo ładnie śpiewa i zna bardzo dużo piosenek, a ja na to, jak na lato,

spisywałem je wieczorami i zanim odjechałem z Międzygórza, mogłem już niektóre zagrać i zaśpiewać

przede wszystkim Wacka siostrze i mamie. Dziś z całego serca im dziękuję za słuchanie i mamie Wacka za naukę.

Poza walorami dydaktycznymi wspomnianej praktyki, pobyt w Międzygórzu miał

jeszcze inną wartość - uczyłem się życia.

Wacek Fusiński jak szczery druh oprowadzał mnie po okolicy z głośnym naciskiem na kierunek przeróżnych lokali

o wyszukanych nazwach godnych górskiego kurortu, gdzie odbywały się dancingi.

Niezapomniany dla mnie pozostanie także Bolek Jastrowicz. Szkoły wprawdzie nie ukończył,

ale bardzo się ze mną za - przyjaźnił. Byłem w jego domu w Krotoszynie przy ul. Ostrowskiej kilka razy.

Poznałem jego ojca i mamę Olgę. w muzycznych wieczorach uczestniczyła również jakaś krewna z jego rodziny.

Wszystkie te wspomnienia są dla mnie dzisiaj jak bajka, która przecież kiedyś miała swój realizm, była prawdziwa,

skupiała te nasze małe serca w jedno wielkie nieokiełznane.

Ono nie przeminie z wiatrem, ono będzie trwać na wieczność tak, jak nieśmiertelny las.

Na koniec pozostaje mi tylko podnieść apel do tych co odeszli: niech śpią w spokoju.

a do tych co żyją - niech rozgłaszają o tamtej realistycznej cudowniej bajce z lat szkolnych

do końca świata!

 

Irek Kamiński

Poprawiony (niedziela, 21 listopada 2010 14:58)